30 paź 2012



Niespodziewany koniec lata

     Lato 2012 było długie, piękne - i jakieś takie inne, niż kilka poprzednich (i co mam w tym miejscu napisać? Lat? Albo dla odróżnienia - "latów", co?). Może jednak ta inność nie w lecie tkwiła, tylko we mnie samym. Poprzedzający je okres był emocjonalną katastrofą, a początek lata jednocześnie stał się początkiem pewnego uspokojenia, uporządkowania.
     Lato - to jest przede wszystkim czerwiec, lipiec i sierpień. Tak mi zostało z dzieciństwa. Ale lato - to też czasem połowa kwietnia, maj, a potem wrzesień i październik. I w tym roku właśnie tak było: piękna zrównoważona wiosna, na którą kilka razy zwróciła mi uwagę nieoceniona D., wspaniałe lato, które stało się doskonałym tłem dla dochodzenia do względnej równowagi, i jesień, dość ciepła i słoneczna - aż do ostatniej soboty, kiedy spadł śnieg. Spadł w sporej ilości, czasem przyginając, a czasem wręcz łamiąc gałęzie drzew, z których część jest jeszcze wciąż zielona. Inną, nie wiosenną czy letnią zielenią, ale jednak. Przy okazji: kolorów w tegorocznej jesieni jest więcej, niż normalnie. Od zieleni właśnie aż do czerwonawego brązu, wpadającego w purpurę. Może dlatego że było tyle słońca, ale nie było zbyt długich upałów?
     Gdy w niedzielę wracaliśmy ze wsi po zamknięciu naszej chałupy na pięć miesięcy, nie było jeszcze ciemno (mimo zmiany czasu). Przyroda wyglądała nieco nienaturalnie. Śnieg na drzewach, z których wcale nie opadły jeszcze liście...
     Na wsi spędziliśmy w tym roku sporo czasu. No i wiem jedno: nie chcę mieszkać na stałe w takiej odległości od miejsca pracy. Godzina i piętnaście minut dojazdu, a po ośmiu godzinach - jeszcze raz to samo w drugą stronę... To nie dla mnie. To może być dobre, jeżeli nie pracuje się regularnie, w ściśle określonych godzinach. A wstawanie o 5:30 jest koszmarem. O takiej porze to byłbym skłonny się położyć, a nie wstawać. Co prawda, widok słońca, które niedawno wzeszło i niezwykle pięknie oświetla rosę na trawie, był dla mnie pewną nowością. Muszę przyznać, że świat o tej porze wygląda inaczej. Ale po kilkukrotnym obejrzeniu urok nowości minął, a niewyspanie - nie.
     No i cóż ja takiego robiłem tego lata, że mam wrażenie, iż było niezupełnie zwyczajne? Ano nic nowego. Przede wszystkim, nie miałem urlopu, więc nie spędziłem na wsi 2 czy 3 tygodni pod rząd. Ale to akurat wiązało się z podjęciem regularnej pracy, co przyniosło łatwy do przewidzenia efekt uporządkowania. Jak masz co robić i to coś jest zobowiązaniem w stosunku do kogoś, a nie do siebie, to zdecydowanie łatwiej poradzić sobie z emocjami, przede wszystkim tymi niszczącymi. Poza tym zacząłem więcej czytać. To dzięki Kindlowi, który trochę ułatwia czytanie w dowolnym miejscu i czasie. Byle było trochę światła, i już to "trochę" robi wielką różnicę. Zacząłem znów tłumaczyć, w pracy, ale i poza pracą, dla siebie. Powolutku tłumaczę książkę Piotra Wajla i Aleksandra Genisa "Kuchnia rosyjska na wygnaniu". No i napisałem parę piosenek. Jedna z nich nawet mi się podoba!
     Niby niewiele, ale czuję się zupełnie inaczej, niż rok temu. Znacznie spokojniej. Nie umiem dokładnie tego określić bez wdawania się w długie opisywanie - może tak: spokój pustki. I nadzieja na jej zapełnienie. Bardzo chciałbym czegoś bardzo chcieć!

29 paź 2012


"Dzień tryfidów"
John Wyndham

     Gdybym pisał artykuł, esej albo jakąkolwiek większą formę o tej książce, to zapewne zatytułowałbym ją "Nie wracajcie do książek z dzieciństwa" albo jakoś podobnie. Ale nie piszę nic poza tą krótką notatką, więc po prostu powtórzę - z pewnym zastrzeżeniem: nie należy zbyt pochopnie wracać do książek, które lubiło się w dzieciństwie.
     "Dzień tryfidów" czytałem gdzieś tak pod koniec lat sześćdziesiątych. Zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. W końcu była to pierwsza książka w konwencji postapokaliptycznej SF, którą miałem w rękach. Na dodatek w świetnym tłumaczeniu Arkadiusza Strugackiego - tak-tak, brata Borysa Strugackiego!
     A dzisiaj? A dzisiaj mam bardzo mieszane uczucia. Nie wiem, czy warto czytać do końca, bo boję się, że zepsuję sobie owo dobre wspomnienie z dzieciństwa. Dzisiaj czyta się to o tyle dziwnie, że język zdaje się być rodem prawie że z dziewiętnastego wieku. Cóż, od dawna mam wrażenie, że w sensie podstaw kultury moje pokolenie było ostatnim (albo inaczej - jednym z ostatnich roczników), jedną nogą stojącym w XIX wieku - a co dopiero wcześniejsze! To wymaga wyjaśnienia, ale nie tu i nie teraz, może kiedyś spróbuję uporządkować swoje przemyślenia na ten temat. A John Wyndham (tak naprawdę - John Wyndham Parkes Lucas Beynon Harris) urodził się w 1903, a "Dzień tryfidów" wydał w 1951. Tłumaczenie Strugackiego wyszło w 1966 roku. Wówczas nie raziło staromodnym językiem, ale teraz brzmi wręcz archaicznie. Bohaterowie wygłaszają mowy zamiast rozmawiać, opisy "okoliczności przyrody" są czasem zbyt patetyczne, a rozważania o naturze ludzkiej i sprawach społecznych - nieco zbyt uproszczone. Te ostatnie sprowadzają się głównie do dylematu "walczyć o przetrwanie jednostki w nadziei na odbudowę społeczeństwa czy bez nadziei na tę odbudowę pomagać tym, którzy skazani są na zagładę".
     Powtarzam: nie jestem pewien, czy powinienem czytać dalej. Zastanowię się nad tym, kończąc moją szklaneczkę tempranillo.

"Wilcza natura", "Bestia w każdym z nas" - Władimir Wasiliew

26 paź 2012

     Wasiliew to współautor "Dziennego patrolu" (razem z Łukjanienką) i autor "Oblicza Czarnej Palmiry". "Wilcza natura" i "Bestia w każdym z nas" to jedna książka, podzielona na dwie części. Nie nadzwyczajna. Może pomysł nawet niezły, ale coś nie wyszło. Wasiliew opisuje alternatywną rzeczywistość, w której ludzie pochodzą nie od małp, tylko od psów i wilków (i proszę nie zarzucać mi niewiedzy, z tym pochodzeniem od małpy - to tylko skrót). Królową nauk jest inżynieria genetyczna. W którymś momencie historii zostaje dokonana manipulacja genetyczna, zwana biokorekcją a polegająca na usunięciu "wilczego genu". Przez następne 200 lat na Ziemi zdarza się nie więcej niż 2 morderstwa rocznie. Ciekawy punkt wyjścia, ale sama książka - taka sobie. Na (łącznie w papierowym wydaniu) 700 stronach autor opisuje uganianie się służb specjalnych za grupą superwyszkolonych superkomandosów, przeplatając to scenami walk. Okazuje się, że "ci dobrzy" są nierzadko gorsi od "tych złych". Nic nowego, prawda?
     Jedyne, co mnie naprawdę zainteresowało, to pomysłowość autora w opisywaniu urządzeń, którymi posługują się bohaterowie. Od telefonu komórkowego do maszyn latających. Cała technosfera jest zastąpiona biomaszynami, których się nie buduje, bo się je hoduje. Nawet domy są hodowane. Urządzeń się nie zasila czy nie nalewa się do nich paliwa - urządzenia się karmi. Zabawny pomysł, ale mógłby być wykorzystany jeszcze lepiej. Jednak Wasiliew chyba obawiał się, że wdawanie się w obszerne opisy biomaszynerii zaprowadzi go gdzieś w bok od głównej linii opowieści. Na dodatek chyba trochę zabrakło dystansu i poczucia humoru.
     Powieść jest ściśle linearna, autor prowadzi czytelnika za rękę, nie pozostawiając mu żadnego marginesu na myślenie. Dla wyobraźni też za bardzo miejsca nie ma: muszę się przyznać, że, mimo precyzyjnego wskazywania ras psów przy opisach poszczególnych postaci, nie udało mi się stworzyć spójnego wizerunku takiej "ludzkości". Choć narzucające się stereotypy w rodzaju "elegancki jak każdy doberman" czy "ruchliwy, bo przecież buldożek francuski" albo "długowłosy blondyn-afgan" były nawet sympatyczne.
     Krzyżyka na Wasiliewie bynajmniej nie stawiam. Napisał jeszcze parę rzeczy, więc spróbuję coś innego - może będzie lepiej.
     A na dzisiaj już koniec. Już po północy, pusta szklanka po tempranillo do zmywarki - dziś była napełniona tylko w połowie, bo jutro rano pobiorą mi krew do zbadania poziomu różnych rzeczy, które w niej są zawarte. Nie chciałbym, żeby głównym składnikiem był alkohol...
     P.S. O ile mi wiadomo, "wilcza" dilogia nie była jeszcze tłumaczona na polski.

23 paź 2012


Kapłan w świecie "Patroli"

    Do Brysona jakoś nie mogę się zabrać. Niby zacząłem, ale na razie idzie mi baaardzo wolno. Konkretnie - "Krótka historia prawie wszystkiego", w tłumaczeniu na rosyjski. No, ale nie wątpię, że się rozpędzę i z przyjemnością przeczytam.
     A tymczasem przeczytałem trzy rzeczy, powiązane ze światem "Patroli" Łukjanienki. Dwie książki napisał Witalij Kapłan - "Korona" (to właściwie opowiadanie) i "Inny wśród Innych". Nie nadzwyczajne, ale ciekawe, o ile kogoś w ogóle "Patrole" zainteresowały. "Korona" to historia kota (!) obdarzonego rozumem i będącego liderem kociego patrolu (!), współpracującego z Jasnymi. "Inny wśród Innych" to powieść, zbudowana na konflikcie między głęboką wiarą (prawosławną) i byciem Innym.
     Trzecia pozycja to był fanfic pod tytułem "Lokalny patrol". Jak na amatorskie pisanie - całkiem dobre, mocno osadzone w świecie Łukjanienki i Wasiliewa (który napisał zupełnie niezłe "Oblicze Czarnej Palmiry", ale moja ocena nie jest do końca obiektywna, bo akcja rozgrywa się w moim ulubionym Petersburgu). W każdym razie z przyjemnością przeczytałem. Przy okazji okazało się, że "patrolowych" fanfików, oczywiście po rosyjsku, napisano już bardzo dużo, ale nie wiem, czy będę aż tak uparty, żeby je czytać.
     W ostatnią niedzielę miałem ogromną przyjemność ze spotkania z Anetą D. i Olą A., z którymi przez wiele lat pracowaliśmy razem w PAPie. Ola przyjechała do Anety z mężem, Bohdanem, myśmy byli, oczywiście, razem z Magdą. Bardzo sympatyczny wieczór, spędzony przy jedzeniu (wszystko przygotowała Aneta, od przystawek do deseru, i było bardzo smaczne), winie i rozmowach. Na dodatek był to kolejny ładny jesienny dzień, więc część czasu spędziliśmy na tarasie. Dodatkową atrakcją był Paco (Pako?), młodziutki pies multirasowy, już spory, ale jeszcze nieco niezgrabny. Bardzo przyjazny zwierzak.
     Takie weekendy lubię chyba najbardziej. W piątkowy wieczór zajmowałem się kuchnią, podczas gdy Magda z Dorotą O. były w teatrze. Przygotowałem parę prostych rzeczy na późną kolację: forszmak (taki prawdziwy, aszkenazyjski), naleśniki z łososiem wędzonym i szarlotkę, którą nie wiem jak nazwać: po żydowsku? według Wajla? wspomnienie dzieciństwa? Chyba wszystko w miarę udane, szczególnie z dodatkiem butelki Mateusa i paru szklanek tempranillo, takiego z kartonika, więc nie najwyższej klasy, ale do śledzia czy naleśników - całkiem niezłego.
     Sobota - wieczór u Małgosi i Danka P. (imieniny Małgosi), z całą masą dobrego jedzenia i potężnym akordem na koniec w postaci fasolki po bretońsku. Tak dobrej, że do dziś żałuję, iż nie mogłem zjeść więcej. Przy okazji: znalazłem przypadkiem, podczas wędrówek po sieci w poszukiwaniu czegoś, co odnosiło się do moich lektur, wiersz pani Lucyny Jakubiak, który dość dobrze do Małgosi pasuje. Może kiedyś go przeczyta.

Małgorzata

Gretchen, Greta, Małgośka
Faustowska wybranka
Margerytka - stokrotka
I królowa Margot

Pije kawę jedynie
W cienkich filiżankach
Zna zioła tajemnicze
Nie obcy Jej tarot

Ceni dowcip, finezję
Rozmowy  o zmroku
Na wymarzoną suknię
Da ostatni grosik

Szalona optymistka
wciąż młodsza co roku
chcesz o szczęściu  pogwarzyć?
Zadzwoń do Małgosi!

     Dziś jest poniedziałek, późny wieczór, szklankę już opróżniłem (drugą, co - nawiasem mówiąc - nie pomogło w oglądaniu idiotycznego filmu, bo był zbyt idiotyczny), na bloga wrzucę to jutro.

17 paź 2012



"Pięćdziesiąt twarzy Greya" przeczytane

     Zmęczyłem. Przeczytałem "Pięćdziesiąt twarzy Greya". Dla mnie to był wyczyn, bo książka raczej mi się nie spodobała. Ale postanowiłem przeczytać - i przeczytałem. Papierowe wydanie liczy sobie 606 stron. Niezła kobyła. A biorąc pod uwagę fakt, że - moim zdaniem - autorka niewiele miała do powiedzenia, to nawet nie kobyła, to słoń.
     A jednak… Czegoś dzięki tej książce się dowiedziałem.
     Po pierwsze, nie trzeba mieć specjalnych umiejętności, żeby napisać książkę-bestseller. Rzecz zupełnie nie w tym. Liczy się lekko skandalizująca otoczka, wytworzona dzięki zbiegom okoliczności i działaniom marketingowym. Tu - chapeau bas. Wszystko zadziałało perfekcyjnie. Ten, kto wywęszył pieniądze w pisaninie pani E.L. James, nie popełnił najmniejszego błędu. Boję się tylko, że przy okazji ona doszła do wniosku, że jest dobrą pisarką i będzie pisała dalej. A to, że na podstawie "Greya" powstanie film (albo kilka) jest pewne, jak dzień po nocy.
     Nie będę już się znęcał nad ubóstwem języka, fabuły i psychologii. Pod tym względem druga połowa książki niczego w moim odbiorze nie zmieniła. Przejdę więc do tego, co po drugie.
     Po drugie, pani autorka dość dobrze odrobiła pracę domową z tego, co się nazywa BDSM. Jak ktoś ciekaw, niech zajrzy choćby do Wikipedii. Pojęcie BDSM ze trzy razy występuje w książce, więc uważny czytelnik na pewno je wyłapie. Co prawda, to, co dzieje się w książce, to BDSM w wersji light, ale opisy akcesoriów, dekoracji, cała ta umowa (nawiasem mówiąc, przytaczanie jej w całości, i to z częściową powtórką gdzieś tak bliżej końca książki, to kompletna bzdura) i teksty, wkładane w usta pana Christiana, coś tam o całym zjawisku w miarę prawdziwie (jak sądzę) opowiadają. Jednocześnie obawiam się, że nieporadność autorki spowoduje, że mniej dociekliwi czytelnicy uznają BDSM za jej wymysł, a nie za opis czegoś istniejącego w rzeczywistości. No, ale strata niewielka.
     OK, na koniec jeszcze powiem, że najprawdopodobniej nigdy więcej nie sięgnę do dzieł tej autorki. I dla pełnej jasności: nic mnie w tym nie oburzyło. Jestem po prostu zawiedziony. Liczyłem na to, że skandalizujący bestseller zaoferuje mi coś więcej poza skandalikiem i zapachem ogromnych pieniędzy.
     I tyle na dziś, bo w szklance już prawie nic nie ma. Zastanowię się jeszcze, do jakiej książki się zabrać: mam ochotę na coś, co sprawi mi DUUUŻĄ przyjemność. Po takim wysiłku należy mi się, prawda? Może Bill Bryson? Nigdy mnie jeszcze nie zawiódł!

"Pięćdziesiąt twarzy Greya" E.L. James

15 paź 2012

     A jednak postanowiłem spróbować. Jestem gdzieś tak w połowie. Nie będę więc na razie wypowiadał się na temat rozwoju fabuły (hmm), ale parę słów na różne inne tematy, z książką związane, napiszę.
     Otóż od samego początku mam wrażenie (i to wrażenie pogłębia się i umacnia w miarę czytania), że książka napisana jest marnym, prymitywnym językiem. Nie znam angielskiego na tyle, żeby wyjść poza rozumienie treści i ocenić styl i warsztat autorki, więc sięgnięcie do oryginału niewiele pomoże. Ale zajrzę do przekładu na rosyjski - tu już będę mógł coś powiedzieć. Tak czy owak, nie wiem, czyja to zasługa, autorki czy tłumaczki (po namyśle bardziej podejrzewam tę pierwszą, drugiej można zarzucić jedynie współudział), ale język jest iście drewniany. Czyta się to trochę jak dziennik nastolatki, która ma piątkę z polskiego, bo nie robi błędów ortograficznych. Sporo powtórzeń, które po jakimś czasie zaczynają nudzić. Anastasia przygryza wargę. I przygryza ją kilkadziesiąt razy. A Christian powtarza jej, że ona musi jeść. Powtarza to jak żydowska mama. Anastasia nic, tylko się czerwieni, rumieni i pąsowieje, irytująco często. Dialogi są pełne treści głębokiej jak Rów Mariański. Jeden przykład (z bardzo wielu):
- Chcesz się czegoś napić?
- Nie.
- To dobrze. Chodźmy do łóżka.
I jeszcze jeden:
- Duże mieszkanie - mówię.
- Duże?
- Duże.
- Jest duże - przyznaje, a w jego oczach błyszczy rozbawienie.

     Nawiasem mówiąc, oczy Christiana Greya to bardzo ważny element narracji. Opisy jego oczu są bardzo, ale to bardzo gęsto rozsiane po całej książce, a przynajmniej po tej połowie, którą dotychczas przeczytałem. Dużo ich, ale są nudne, bo monotonne.
     No i wnętrze Anastasii. Jest gęsto zaludnione: mieszka tam jej "wewnętrzna bogini", jej świadomość i jej podświadomość. A na zewnątrz - sama Anastasia, która z mieszkańcami wnętrza prowadzi dialog. Ciekawe, jak się rozmawia z podświadomością. A Christian Grey jest psychologicznie płaski jak blat stołu, mimo straszliwej tajemnicy z dzieciństwa. Jego jedynym wyróżnikiem jest nadludzka sprawność seksualna.
     Dość. Tak naprawdę wszystko powyższe dotyczy tylko i wyłącznie języka, stylu, warsztatu, budowania postaci itd. Czuję, że tej niezbyt dobrej książce nie pomogła pani tłumaczka. Na razie porównałem tylko parę zdań, które jakoś dziwnie mi brzmiały, i nie byłem zachwycony. A w niektórych przypadkach po prostu nie wiem, co pani tłumaczce przyszło do głowy. Na przykład, gdy Anastasia mówi (w myśli) "holy crap", to czy aby na pewno najlepszym tłumaczeniem jest "O święty Barnabo"? (Gdzie indziej to samo "holy crap" znalazło odpowiednik w swojskiej - excusez le mot - "kuźwie".) W innym miejscu Barnaba występuje jako p/o Mojżesza ("holy Moses" przełożone jako "święty Barnabo"). Ogólnie Ana aż 13 razy wspomina tego świętego, ale tylko w polskim tłumaczeniu.   Ciekawe, o co chodzi pani tłumaczce z tym Barnabą. Może jest do niego przywiązana z powodu jego podejścia do tłumaczenia? W "Liście Barnaby" z II wieku autor poleca teksty Pisma świętego tłumaczyć alegorycznie.
     Jestem tłumaczem. Wiem, że tłumaczenie jest trudne. Doceniam starania pani Moniki Wiśniewskiej. Przetłumaczenie krótkiego zdania "I don't do the girlfriend thing" jest niezłym rebusem, z którego pani Wiśniewska wybrnęła następująco: "Nie bawię się w dziewczyny". Kto chce, niech się zastanowi, czy można lepiej.
     Ja wciąż mam nadzieję. Wbrew wszystkiemu, co dotychczas przeczytałem, mam nadzieję, że w drugiej połówce książki pojawi się COŚ, to coś, co powoduje, że warto czytać. Bo szansa jest, już mi przyszło coś do głowy. Mam więc nadzieję, że pani E.L. James nie potraktuje czytelników jak niedorozwinięte dzieci i nie pociągnie następnych setek stron bez rozwoju czegokolwiek: akcji, fabuły, postaci. Przeczytam książkę do końca, obiecuję (przede wszystkim sobie), i wtedy powiem, co myślę.
     A na dzisiaj wystarczy, bo już dopiłem szklaneczkę Carmenere...

12 paź 2012


"Kolekcjoner"
John Fowles

     Właśnie skończyłem czytać tę książkę. O ile pamiętam, to był debiut Fowlesa. Czytałem szybko, nie odrywając się. No, z przerwami na niezbędne czynności: sen, praca, jedzenie i inne takie. Po drodze parę rzeczy mi się nasunęło, ale teraz zastanawiam się nad tym, że w dużej mierze to jest książka o niemożności porozumienia się. Dwoje ludzi posługuje się tym samym językiem, wychowali się w tym samym kraju, w tym samym mieście, czyli - w sensie ogólnym - należą do tej samej kultury. Jednak są tak bardzo sobie obcy, że kompletnie się nie rozumieją. Jedynie na elementarnym poziomie są w stanie coś sobie przekazać i ten przekaz zrozumieć. Makabra. Swoją drogą, ciekawe, ilu wokół nas jest takich Kalibanów. Zapewne większość z nich nigdy nie realizuje swoich majaków i dlatego uchodzą za normalnych i nieszkodliwych. Ale gdy tylko poczują jakikolwiek rodzaj władzy - trzeba albo uciekać, albo ich w jakiś sposób izolować.
     Odniosłem wrażenie, że Kaliban wyszedł autorowi lepiej, niż Miranda, jest bardziej przekonywający - i przez to jeszcze straszniejszy. Czyli co, brak tak zwanych wyższych uczuć decyduje o tym, że to nie jest człowiek? Niby mówi o miłości, ale to jedynie słowo. To słowo jest skojarzone z jakimś nieokreślonym wyobrażeniem ideału kobiety, na który nałożył mu się obraz Mirandy. Ale nie ma to nic wspólnego ani z Mirandą, ani z miłością. Nie wiem, jak to nazwać, ale to mnie trochę przeraziło.
     Na Kindlu czeka jeszcze jedna książka Fowlesa - "Hebanowa wieża". Ale odczekam parę dni. A co teraz? Może jakiś hit z ostatnich miesięcy? Mam gdzieś na dysku "Pięćdziesiąt twarzy Greya", ale zawsze się trochę obawiam takich bestsellerów. Może jednak spróbuję.
     Przed snem trzeba parę stron (co to są strony na Kindlu?) przeczytać, więc pewnie niedługo się położę, bo wina w szklance już nie zostało i trochę zmęczony jestem po całym tygodniu...

     P.S. Po drodze przeczytałem pierwszą i drugą książkę z cyklu "Obcy" Alana Deana Fostera. Niepotrzebnie. Trzeciej nie tknę nawet kijem.
     P.P.S. Mam jakiś problem z przesyłaniem książek na Kindla przez Calibre. Problem pojawił się po którejś kolejnej aktualizacji. Wszystko inne działa, a przesyłanie nie. Trzeba pogrzebać. Ale na szczęście "Send to Kindle" działa niezawodnie, a i szybciej, niż Calibre, kiedy jeszcze działało.

Kindle - Calibre i gazety

7 paź 2012

     Dziś znowu nie o książkach, tylko o innych sprawach kindlowych. Otóż poza oczywistą funkcją czytania przy jego pomocy książek (albo jak to inaczej powiedzieć: na nim? za jego pośrednictwem?) można zrobić z niego coś w rodzaju gazety. I to na kilka sposobów.
     Po pierwsze, Calibre. O programie-kombajnie Calibre na pewno warto powiedzieć dużo, bo Kindle i Calibre stanowią doskonałą parę. Ale dziś skupię się jedynie na niewielkim fragmencie funkcjonalności tego programu. Otóż na gzymsie (czyli na górnej listwie okna programu) wisi ikonka (paskudne słowo jak na coś, na co klikamy, by coś otworzyć lub uruchomić!) "Pobierz newsy" (te "newsy" też zgrzytają jak piasek na zębach). Jak się wejdzie głębiej, to można ustawić odbieranie na Kindla różnych tytułów prasowych i informacji z blogów i serwisów internetowych. Nie będę próbował opisywać, jak się to robi - obszerna wiedza o tym jest łatwa do znalezienia w necie. Dość powiedzieć, że na dziś jest tam chyba prawie 100 pozycji, które można sobie za darmo zaprenumerować. Tyle że przychodzą one na Kindla wtedy, gdy uruchomimy Calibre. Aha, można też dodać pozycję, której nie ma na liście, ale do tego trzeba napisać "receptę". Sposób jej przygotowania też jest do znalezienia w sieci, i to bez większego trudu - Google is your friend.
     Po drugie, e-Gazeciarz. Wchodzimy na stronę egazeciarz.pl i postępujemy zgodnie z instrukcją, która wita nas przy samym wejściu. Proste jak konstrukcja kija. Jedyne, co może sprawić kłopot początkującym kindlowcom, to wprowadzenie adresu subskrypcje@egazeciarz.pl na listę adresów akceptowanych w Amazonie. Otóż jeżeli zarejestrowałaś/eś się w Amazonie, to wejdź, zaloguj się, a potem szturchnij myszą w napis "Your account" pod swoim nikiem (gdzieś tak na górze po prawej). Wejdź w "Manage Your Kindle", a tam, w lewym panelu, w "Personal Document Settins". Na dole jest napis "Add a new approved e-mail address". Kliknij w ten napis i dodaj adres. Nawiasem mówiąc, tam warto też dodać swój adres, czyli ten, z którego będziesz przesyłać książki z komputera do Kindla.
     Jak już załatwimy sprawy formalne, to w eGazeciarzu logujemy się i znajdujemy te rzeczy, które mamy ochotę prenumerować. I od tej chwili Kindle zamienia się w gazetę, i to bez użycia komputera - wystarczy go obudzić i być w zasięgu wifi, własnego lub jakiegokolwiek. Ja jestem eGazeciarzem zachwycony: dziękuję tym, którzy stworzyli ten serwis! Co prawda, niektóre tytuły dostajemy w wersji okrojonej, niektóre - z opóźnieniem, ale dostajemy bezpłatnie. Chcesz pełne wersje i bez opóźnień - patrz niżej.
     Po trzecie, w Amazonie można odpłatnie zaprenumerować kilka polskich gazet w wersji dla Kindla. Na pewno jest Wyborcza, Polityka, Tygodnik Powszechny. Pewnie jest tego więcej, ale niespecjalnie mnie to interesowało. Płacisz za prenumeratę i dostajesz prosto na Kindla.
     Na początku, zachwyciwszy się eGazeciarzem, przesadziłem i nie dawałem rady przeczytać całej tej masy całej tej prasy. Zredukowałem zarówno ilość tytułów, jak i częstotliwość: nadal nie nadążam, ale teraz nie nadążam trochę, a przed tym nie nadążałem zupełnie.
     No to idę sobie poczytać przed snem, bo późno już, a i szklanka już pusta...

Kindle - przydatne akcesoria

6 paź 2012

     Zanim wrócę do czytanych lub przeczytanych na Kindlu książek, parę słów na temat oboczny.
Otóż warto do Kindla (cały czas myślę o zwykłym, bezdotykowym, bezklawiaturowym, czyli Kindle 3 albo 4 albo Classic) dokupić co najmniej okładkę.
     Albo samemu zrobić. Może nawet nie okładkę, ale coś, co go ochroni.


(Pożyczone ze strony http://www.itstaylormade.com)

     Jest tego trochę, można rozejrzeć się na Allegro albo w Ceneo wpisać "Kindle okładka" czy tam "Kindle etui". Ładne robią Tuff Luv czy Marware (i niektóre z nich wcale nie są specjalnie drogie),


(zdjęcia z Marware i Tuff Luv)

ale można znaleźć masę innych. Na przykład, u Chińczyków (http://s.dealextreme.com/search/kindle). Ta strona działa, można u nich niedrogo i bezpiecznie kupować. Są i inne, wystarczy poszukać.

Tylko trzeba uważać, do jakiego modelu Kindla okładka jest przeznaczona, bo jak będzie za duża, to Kindle będzie w niej kiepski siedział.
     A ostatnio widziałem na Amazonie nawet coś takiego:
(Solar Lighted Cover for Kindle 4 - Protect, Charge & Light up Your E-book. 3 Times Longer Battery Life. Keep Reading Day & Night, Indoors & Outdoors.)
Jeżeli ktoś dużo czyta w słabym świetle - jak znalazł!
     Co do innych gadżetów do Kindla, to sensowne wydają mi się jedynie lampki LED. Niektóre są ładne, niektóre szkaradne, ale przeważnie nie są drogie - 20-30 PLN. Jeżeli więc masz Kindla innego niż Paperwhite i chcesz czytać, nie siedząc pod lampą, spraw sobie lampkę.
     No i jeszcze dwie rzeczy mi do głowy przyszły. Pierwsza to całkowicie przezroczyste etui z szczelnym zamknięciem - może przydać się na plaży albo w wannie (kilkanaście złotych na Allegro).


(z Allegro)

Ja nie mam, bo leżenia na plaży nie cierpię, a wanny nie posiadam, pod prysznicem zaś kiepsko się czyta. A druga to ładowarka, a właściwie ładowarki, sieciowa i samochodowa. To taka wtyczka do normalnego gniazdka w ścianie albo do gniazda zapalniczki w samochodzie, która ma też gniazdo USB. Kindle na jednym naładowaniu wytrzymuje długo, ale jeżeli przewidujemy długi pobyt gdzieś daleko od gniazdka USB w komputerze, to warto o tym pomyśleć.
     No, to jeszcze trochę poczytam - i spać, bo nie mam już więcej wina...

Edit: Może warto jeszcze zwrócić uwagę na parametry ładowarek. Otóż firmowa, sprzedawana przez Amazon do Kindla ładowarka ma na wyjściu 4,9 V i 0,85 A. Wystarczy przeczytać, co jest napisane na ładowarce USB, którą mamy pod ręką: jeżeli parametry są takie same lub bardzo bliskie - można używać. Na przykład, ładowarka do telefonów Samsunga z serii Galaxy daje na wyjściu 5 V, 0,7 A, więc spokojnie używam jej do Kindla.

5 paź 2012



Tak tylko zajrzałem, popatrzeć co robisz...


Aha, znów przy komputerze siedzisz... No siedź, siedź.

4 paź 2012



Hej.


     To ja, mniej-więcej. Chyba mniej, niż więcej, bo wcale nie zawsze wyglądam na takiego zadowolonego z życia i z siebie. Ale wtedy, gdy to zdjęcie było zrobione, musiałem mieć jakiś powód do radości.
     Jakoś niezręcznie tak zaczynać, ale co tam. Będę tu czasem coś pisał. O różnych rzeczach: o życiu (cóż za świeży i odkrywczy temat!), o książkach, o winie, o kobietach i o wszelkich innych dolegliwościach.
     Dzisiaj będzie o książkach, a właściwie o Kindlu. Od niedawna stałem się posiadaczem Kindla i od razu go polubiłem. Warto zauważyć, że w ostatnim okresie (jakieś dwa lata) mało czytałem. Z różnych powodów. Jednym z nich było to, że te książki (te takie papierowe), które mnie interesowały, najczęściej okazywały się strasznie grube. A jak grube, to dużo stron. I ciężkie to-to. No i upuść coś takiego na nogę... Na dodatek trzeba to mocno trzymać oburącz. A kieliszek wina jak podnieść do ust?
Kindle okazał się pod tymi wszystkimi względami znacznie bardziej przyjazny: upuszczony na nogę nie powoduje trwałego uszczerbku na zdrowiu, daje się trzymać jedną, i to lewą ręką, więc prawa pozostaje wolna do współpracy ze wspomnianym kieliszkiem wina. Poza tym powoli staje się to modnym gadżetem: nie żaden tam smartfon, bo to ma już prawie każdy - tylko Kindle! Intelektualna sprawa, właściciel najwyraźniej umie czytać, a i od nowoczesności nie stroni!
     Kindle przyszedł z Amazona. Tak naprawdę nie wiem, skąd go wysłali, ale zrobili to bardzo sprawnie: 10 września zamówiłem i zapłaciłem kartą, 12 września Amazon rozpoczął wysyłanie nowego modelu, 14 września w południe zadzwonił kurier. Szybko i sprawnie.
     A propos "nowego modelu". Taki za bardzo nowy to on nie jest: właściwie jest to Kindle 3, ten klasyczny, bez dotykowego ekranu, tyle że w czarnej obudowie. Różni się od "trójki" głównie tym, że dużo bardziej na tej czerni widoczne są odciski palców. Choć kontrast wyświetlacza jest może o mały figielek większy.
     Nakarmiwszy Kindla książkami, zabrałem się do czytania. Do dziś nie wiem, co mnie podkusiło, ale zacząłem od dzieła pod tytułem "50 największych kłamstw i legend w historii świata". Gniot. Wywaliłem, wziąłem następną: "Plan Sary" Jaszczuka. Nie gniot, wcale nie, ale nie weszło. Ale kiedyś do niej wrócę. Postanowiłem poszukać czegoś lżejszego i mniej mrocznego - i znalazłem. Michaił Weller. Na szczęście (kiedyś wyjaśnię, na czym to moje szczęście polega) mogę czytać po rosyjsku, więc tak właśnie czytałem książki Wellera. Trzy, jak na razie: "Legendy Newskiego", "Przygody majora Zwiagina" i "Umyślny z Pizy". Żadna z nich nie była jeszcze tłumaczona na polski. Może szkoda, może nie: książki są niezłe, ale byłyby trochę trudne do zrozumienia dla polskiego czytelnika, bo mocno osadzone w realiach radzieckich (to pierwsza z nich) i rosyjskich wkrótce po rozpadzie ZSRR. Zabawne, ale i zawierające elementy filozofii Wellera. A trzeba powiedzieć, że filozof z niego nie lada. Tyle że wykłada tę swoją filozofię w innych swoich dziełach, do których dopiero się przymierzam.
     Po porcji Wellera natrafiłem przypadkiem na "4-godzinne ciało" Timothy Ferrissa. Ale o niej - następnym razem, bo nie mam więcej wina, a i późno już...