W
czasie urlopu przeczytałem trzy książki. Nie, nie, nie myślcie sobie, że to
wszystko, co zrobiłem w czasie urlopu – ale wino i wołowina z grilla to
zupełnie odrębny temat! No dobrze, trzy książki: "Tajny raport
Millingtona" (chyba 2010) Martina ZeLenaya, "Ekspedycja" (2000) Jamesa
Rollinsa i "Sprawa Niny Frank" (2007) Katarzyny Bondy. A właściwie
dwie i pół.
Rzecz
w tym, że "Ekspedycji" nie doczytałem do końca i nie zamierzam.
Niektórzy twierdzą, że Rollins jest lepszy od Dana Browna, ale nie potrafię z
tym się zgodzić. Co prawda, lektura "Ekspedycji" była pierwszym kontaktem
z pisarstwem Rollinsa, więc może moja opinia jest nie do końca uprawniona (poza
tym, jak już się przyznałem, nie doczytałem). Jednak nie spodobało mi się w tej
książce nic. Miało być atrakcyjnie, więc powstał niezbyt strawny koktajl z
przygody, tajemnicy, horroru, spisku i czego tam jeszcze. Rozwleczony na pół
książki opis podróży przez podziemny labirynt, w którym bohaterowie, atakowani
przez tarantule (nie kilka, tylko tysiące) i jakieś krwiożercze dziwolągi
człekokształtne, przerzucają się "zabawnymi" uwagami, pokonał mnie.
Nie mam pojęcia, jak została rozwiązana zagadka tajemniczej substancji, która
wypełniała czaszkę mumii i z której współcześni inkwizytorzy chcieli stworzyć…
No nie, tego nie mogę powiedzieć, bo może jednak ktoś będzie chciał przeczytać
– choć moim zdaniem to strata czasu. Wątpię, że znów sięgnę po książki Jamesa
Rollinsa. Aha, tak na koniec – od książki lekko pachniało Indianą Jonesem. No i
już po porzuceniu "Ekspedycji" dowiedziałem się, że to właśnie James
Rollins jest autorem książki "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" (2008).
Również Katarzyny Bondy wcześniej nie znałem. Słyszałem jedynie, że
pisze dobre kryminały. No to postanowiłem sam się przekonać i zabrałem się za
"Sprawę Niny Frank", debiut pani Bondy z 2007 roku. W dwóch słowach –
tak sobie. Na wakacje może być, ale nie więcej. Pomysł w tej książce jest, ale
to, w czym jest napięcie, za bardzo zostało rozcieńczone "internetowym
dziennikiem" Niny Frank, jak dla mnie za bardzo rozwlekłym. Ale niektórzy
bohaterowie zostali przedstawieni w sposób interesujący, więc pewnie będę
chciał poznać dalsze losy najważniejszego z nich, Huberta Meyera, pierwszego
profilera w polskich kryminałach. W 2011 roku została wydana "Dziewiąta
runa", opisywana jako zmienione wydanie "Sprawy Niny Frank".
Niestety, nie wiem, na czym polegały zmiany. Ale wątek "runiczny"
należał, moim skromnym zdaniem, do tych słabszych i przegadanych.
Martin J. ZeLenay – nie znalazłem zbyt wielu informacji o autorze: studiował architekturę i sztukę, był kierowcą wyścigowym, projektował wnętrza w Londynie, działał jako doradca w kampanii prezydenckiej (ale nie wiem, na rzecz którego kandydata), pracował jako architekt i malarz i robił parę innych rzeczy. Pisze pod pseudonimem, bo nadal jest czynnym współpracownikiem CIA. Podobno jest polskiego pochodzenia – podobnie jak James Paul Czajkowski, czyli wspomniany wyżej James Rollins (ale ten, zanim został pisarzem, był tylko weterynarzem). "Tajny raport Millingtona" jest
całkiem porządnym thrillerem szpiegowsko-politycznym. Dobrze się czyta, jest
nieźle skonstruowany. Jeżeli ktoś lubi porządne amerykańskie powieści
sensacyjne, których akcja rozgrywa się tam, gdzie krzyżują się interesy
działania polityków, szpiegów, wszelakich tajnych służb, terrorystów, handlarzy
bronią i tak dalej, niech przeczyta. Pewien niedosyt pozostawiła postać
głównego bohatera Franka Sheparda, ale to pewnie dlatego, że chwilami jest
nieobecny: Shepard działa tylko w jednej warstwie książki, a jest ich kilka. Pojęcia
nie mam, dlaczego nie zachowano oryginalnego tytułu "Millington's Second
Report", a to, że ten "report" jest "second", ma pewne
znaczenie. Krótko mówiąc, za jakiś czas zabiorę się za drugą z wydanych u nas
książek ZeLenaya, "U progu zagłady".
A
parę litrów macedońskiego Astibo znakomicie wspomogło lekturę – polecam! Czyta się po nim szybko, gładko i przyjemnie, bohaterowie stają się bliskimi przyjaciółmi i nawet odwiedzają się nawzajem...