"Najbardziej uzdolnieni i najlepiej przygotowani"

4 gru 2013

     "Mamy trzy powody do dumy i satysfakcji jako Polacy" - mówił szef rządu. Wymienił przy tym młodzież szkolną, która - jak się wyraził - jest "jedną z najbardziej uzdolnionych i jedną z najlepiej przygotowanych w Europie i na świecie", a także polskich nauczycieli. "Polski nauczyciel ma powód do satysfakcji, bo nie jest nauczycielem gorszym, tylko lepszym niż średnia europejska czy średnia światowa" - mówił Tusk. Pozytywnie ocenił także gimnazja. "Tak często krytykowany system, w którym gimnazjum, jak się okazuje, odgrywa bardzo istotną rolę, przynosi dobre efekty" - powiedział premier. (za PAP)
     A mówił o tym, komentując wyniki ostatniej edycji Badania Programu Międzynarodowej Oceny Uczniów PISA. O samym programie czy badaniach nie wypowiadam się, bo nie znam. Chodzi mi o stwierdzenie, że polscy uczniowie należą do najbardziej uzdolnionych w Europie i na świecie. Chyba nie powinno się takich rzeczy mówić, bo natychmiast pojawia się skojarzenie "narody bardziej zdolne i mniej zdolne". A następny krok - dzielenie na narody tępe i inteligentne. Tu już robi się jakoś tak groźnie...
     Oczywiście, przyjemna jest świadomość tego, że należy się do grupy, która jest w jakimś aspekcie lepsza, elitarna. Jednak obawiam się, że to nie jest zgodne ze stanem faktycznym. Zapewne rozkład tak zwanych zdolności jest w całej populacji ludzkiej w miarę równy, jedynie wykształcenie nas różni. A tu trafiamy na kolejne pole minowe. Wielokrotnie już słyszałem, że polscy gimnazjaliści są tresowani pod kątem uzyskania dobrych wyników właśnie w tych badaniach. Ciekawe, czy to prawda? Nie wiem, bo przeważnie tak twierdzą przeciwnicy systemu gimnazjalnego. Ja sam nie mam zdania na ten temat, bo okres zainteresowania strukturą i funkcjonowaniem polskich szkół już mam za sobą. Może ktoś mnie oświeci? Ale tak obiektywnie, bez zwalania wszystkiego na Kaczyńskiego czy Tuska.
     Kiedy słucham odpowiedzi na pytania, zadawane przez dziennikarzy telewizyjnych w tak zwanych sondach ulicznych, kiedy Magda wraca do domu po kolejnych zajęciach ze studentami wiodącej polskiej uczelni technicznej i opowiada o straszliwych lukach w elementarnej wiedzy młodych ludzi - zaczynam niepokoić się o przyszłość. Co z tego, że ktoś wymyśli jeszcze szybszy procesor? Co z tego, że rozdzielczość telewizorów będzie jeszcze wyższa, a młynek do kawy będzie - nie wiedzieć po co - podłączał się do internetu. Co z tego, że rozmaitymi gadżetami ludzie będą posługiwali się z małpią zręcznością, kiedy blisko połowa Polaków w ogóle nie czyta. A największą grupą wśród czytających są młodzi ludzie między 15 a 29 rokiem życia. Czyli ci, którzy czytać muszą, bo im nauczyciele każą.
     Przerażające przykłady i mrożące krew w żyłach liczby z badań można mnożyć, ale z tego nic nie wynika. Obawiam się, że promujące czytanie kampanie społeczne też tu niewiele pomogą. I nie tylko o czytanie chodzi. Kiepsko jest z mówieniem i pisaniem, nie potrafimy formułować myśli. Nie rozumiemy rozkładów jazdy, ulotek dołączanych do leków i formularzy urzędowych (bo czytający nie mają nawyku czytania, zaś piszący czasem tak "naformułują", że nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać). O tak skomplikowanych sprawach, jak warunki kredytu czy ubezpieczenia nawet nie mówię.
     U siebie od pewnego czasu zauważam, że staram się unikać kontaktu konwersacyjnego z ludźmi spoza mojego (szeroko rozumianego) kręgu - bo często ich nie rozumiem. Naprawdę. Po prostu nie wiem, co oni mówią. Co mają na myśli. I zastanawiam się: oni mówią? Mają coś na myśli? Mają jakieś myśli? No chyba tak, ale jakoś inaczej.
     Wiem jedno: nikogo tą swoją łagodną niepoprawnością polityczną nie obrażę, bo nikt taki tego nie przeczyta.

P.S. Na FB pojawił się interesujący temat, który, wychodząc od tak zwanych 11 reguł Gatesa, zszedł na rozmowę o korelacji między poziomem wykształcenia i metodą wychowywania dzieci w wieku szkolnym. Jakoś tak mi się to połączyło z tym, co napisałem wyżej, ale mądrości nie dodało. Nadal nie mam pojęcia, czy mam rację, gdy protestuję przeciwko "demokratycznej" szkole (niezależnie od poziomu i programu nauczania). Czy może być demokratyczne coś, co jest obowiązkowe? Czy może być demokracja na przykład w wojsku? Niby jak? Albo zmieńmy zasady: obowiązek szkolny, który sprowadza się do nauki czytania, pisania i arytmetyki, a potem jak kto chce - czy to sprawdziłoby się? Ktoś mógłby powiedzieć, że powstanie społeczeństwo debili. Gdy czytam komentarze na jednym czy drugim forum, szczególnie na tematy bieżącej polityki, to odnoszę wrażenie, że to już się stało.