Odczuwam lęk. Słowo "lęk" w moim
odczuciu jest tu lepsze, niż "strach". "Lęk" słyszę jako
nazwę dolegliwości, choroby, a strach to po prostu strach. Strach - to wtedy,
gdy zwyczajnie się boisz, lęk zaś cię paraliżuje, oblepia, powoduje, że czujesz
się jak oblany zimną gęstą masą - ruszasz się wolno, coraz wolniej, zaczynasz
mieć kłopoty z oddychaniem. Zjawia się panika, która to wszystko wzmacnia,
pogłębia...
Po chwili to wszystko mija, przynajmniej
częściowo. Ale tak rozumiany lęk nie znika zupełnie. Pozostaje gdzieś w okolicy
splotu słonecznego i czeka. Na dogodny moment - przed zaśnięciem, albo w środku
ciepłego słonecznego dnia, gdy siedzę z książką pod lipą. Dopada właśnie w
takich chwilach, gdy chcesz się wyciszyć, uspokoić.
Mój lęk wiąże się z upływem czasu. Czy to
nazywa się chronofobia? Boję się tego, że nie zdążę - ale nie wiem czego czy
dokąd nie zdążę. Boję się, że marnuję czas, który mija coraz szybciej i mam go
coraz mniej. Boję się tego, że w przeżywaniu mijającego czasu nie widzę żadnego
celu. To nie pozwala się odprężyć, odpocząć - ale i paraliżuje, nie pozwalając
nic robić. Czuję się jak wciąż jeszcze żywy owad, który tonie w żywicy.
Coraz trudniej poświęcać czas na takie rzeczy, jak czytanie, słuchanie
muzyki czy oglądanie filmów. Natychmiast pojawia się uczucie bezsensownego
przesypywania się sekund, minut, godzin przez palce. Ale co miałbym robić, żeby
nie mieć poczucia bezsensu - nie mam pojęcia.
I nie chodzi wcale o to, że nic nie robię.
Żyję niby tak samo jak parę lat temu, robię niby to samo, ale z poczuciem tego,
że robię coś bez sensu, niepotrzebnie, a powinienem robić co innego, być gdzie
indziej. Powoli buduje się z tego wrażenie życia "na niby" - z
przerażającą świadomością, że tego innego, tego "naprawdę",
wcale nie ma i nigdy nie będzie.
Mam jednak nieodparte poczucie, że gdzieś,
kiedyś tego "naprawdę" dotknąłem, ale straciłem...