Czytam książkę, o której teraz nie chcę pisać, mimo że mnie zaciekawiła. Wrócę do niej później. Napisała ją pani K. K.-P. Czytałem ją ostatnio w czasie weekendu i przeczytałem dwie trzecie, i to tylko dlatego nie całą, bo trzeba było kosić, wycinać suche badyle, cieszyć się latem na wsi, piec żeberka na grillu i pić piwo, dużo piwa!
A tak swoją drogą to wyjątkowo przyjemne - siedzieć pod lipą (albo na ganku, gdy lekko kropi), czytać coś, co akurat zainteresowało - na zmianę ze słuchaniem ptaszydła, które siedzi parę metrów dalej i wyśpiewuje cały swój repertuar. Pogoda przez ostatnie dwa dni była prawie idealna: ciepło, trochę wiatru, sporo słońca i kilka krótkotrwałych burz. Cała okolica stoi na mazowieckich piaskach, więc nadmiaru wody na naszym terenie nie widać. Co prawda, w niższych partiach (dom mamy na lekkim wzniesieniu) na polach stoi woda, ale u nas w ogóle tego nie widać. Co z nieba spadnie, to szybko wsiąknie. A podlewać nie trzeba.
Czytanie wspomnianej na początku książki dało mi trochę do myślenia. Mianowicie, od innej strony spojrzałem na to, co mnie interesuje, a co nie (wiem, to trochę zaskakujący wynik czytania tej książki, ale tak wyszło - bo w wielu przypadkach nie bardzo wiedziałem, o kim pani Karolina mówi). No i wyszło mi, że mam pewien problem. Nie żebym o tym wcześniej nie wiedział, ale tym razem zacząłem się zastanawiać. Przez całe życie mówiłem, że lubię muzykę i że bez słuchania muzyki nie wyobrażam sobie życia. A przez ostatnie lata właściwie prawie muzyki nie słucham. Mam bardzo dużo płyt, ale praktycznie ich nie dotykam. Dlaczego? A jeżeli już włączam odtwarzacz, to najczęściej okazuje się, że nie bardzo mnie to, co słyszę, wciąga. Dlaczego? Poza tym, w ogóle mało który wykonawca robi na mnie wrażenie. Dlaczego?
Zacząłem przypominać sobie, kiedy po raz ostatni usłyszałem coś, co mnie poruszyło, ale tak naprawdę, do głębi. Okazało się, że bardzo dawno.
Po pierwsze, "Proud Mary" w wykonaniu Ike'a i Tiny Turnerów. Naprawdę dawno, w latach siedemdziesiątych. To był wstrząs. Już wtedy nasunęło mi się takie porównanie: słuchanie tego utworu w tym wykonaniu przypomina obserwowanie przepięknie rozszalałej burzy z piorunami z bezpiecznego miejsca. Piękne i potężne. I co z tego, że jakoś nigdy nie przekonałem się do stylu zwanego Rhythm and Blues (z którym to, co obecnie tak jest nazywane, czyli R&B, ma dość mało wspólnego)
Po drugie, pierwsza płyta "Dire Straits", a właściwie jej strona A (mówię o płycie czarnej, oczywiście) i połowa B, bo "Wild West End" i "Lions" jakoś mi nigdy nie leżały.
To nie oznacza, że nigdy więcej nie usłyszałem niczego, co zrobiłoby na mnie wrażenie. "Whiskey in the Jar" w wykonaniu Thin Lizzy czy "Sweet Home Alabama" przez lata stawiały mnie na baczność (albo na nogi, jak byłem w gorszej formie). "American Pie" zasłuchałem "do dziur", mimo że - nawet z tekstem przed nosem - raczej niewiele rozumiałem. Pocieszam się tym, że nie ja jeden. Mógłbym wymienić jeszcze kilka czy kilkanaście utworów. Ale to nadal bardzo mało!
A może mi się wszystko pomyliło? Może wcale nie jest tak, jak mi się zawsze wydawało i jak od lat mówiłem? Otóż zawsze twierdziłem, że "moją" muzyką, taką naprawdę moją jest elektryczny blues i blues-rock. A jeżeli już słucham ostatnio czegokolwiek, to raczej wcale nie tego. Słucham jazzu fortepianowego… A płyty bluesowe, których przez lata uzbierało mi się kilka setek, kurzą się na półkach. Słucham Gipsy Kings, czyli ekstremalnie popowej odmiany flamenco, albo Chico & the Gipsies - ich płyty z piosenkami Aznavoura… A po Dire Straits czy niegdyś ukochanego LZ IV (Runes, z największym - moim zdaniem - rockowym kawałkiem w historii "Stairway to Heaven") nie chce mi się nawet ręki wyciągnąć. Słucham "Samby przed rozstaniem", "Caramel" (to Vega), "Sunrise" (to Norah Jones). Jednak słucham tego wszystkiego bardziej z powodów osobistych, dla skojarzeń, niż dla samej muzyki. I nie wiem, co się stało.
Z książkami jest nieco lepiej, bo wciąż coś czytam, ale z filmami jest zupełnie kiepsko. Żeby nie wiem co leciało na ekranie telewizora, w każdej chwili jestem w stanie odwrócić się do niego plecami i przestać oglądać. Prawie żaden film mnie nie wciąga. Owszem, oglądam, ale… Czasem po to, żeby wiedzieć, o czym ludzie mówią, czasem dlatego że trzeba, bo to w jakimś sensie ważny temat ("Katyń", "W ciemności"), czasem wręcz z obowiązku ("Ranczo", bo to się dzieje w Jeruzalu) - ale bez szczególnego zaangażowania. Jak pytam sam siebie o ostatni film, który mnie zafascynował, to wychodzi, że to "Znikający punkt"… Człowieku, puknij się w głowę, przecież to 1971 rok! A potem w większości zapamiętałem widowiskowe, owszem, ale bzdurki: Indianę Jonesa, Obcego… No nie, jeszcze był "Matrix" - może niezupełnie "bzdurka", ale raczej niewiele ponad widowisko.
Znajomi opowiadają mi o jakichś serialach: "Wired" (to się chyba "Prawo ulicy" po polsku nazywało), "Gra o tron" czy coś tam jeszcze… Próbuję, uczciwie odsiaduję przed telewizorem góra dwa-trzy odcinki - i koniec, więcej nie chcę. Nie wciąga, a więc nie interesuje. I nie oglądam dalej, bo szkoda czasu. OK, szkoda, ale nie wypełniam go innym filmem czy jakąś muzyką. W najlepszym przypadku łapię się za kolejną książkę. Jest od tego jakiś lekarz?
A kończąc szklaneczkę - nie, wcale nie wina, tylko wódki z colą i cytryną (bo nie mam soku pomarańczowego) - informuję uprzejmie kogokolwiek, kto to przeczyta, że usunąłem licznik wejść na bloga. Licznik jest dla mnie bez sensu. Nie zamierzam przed nikim chwalić się ilością wejść na mojego bloga, bo nie jest on wcale po to. Owszem, jeżeli kogokolwiek zainteresuje cokolwiek z tego, co mam na jakikolwiek temat do powiedzenia - zapraszam serdecznie. Ale to są po prostu moje notatki, i nie ma właściwie żadnego znaczenia, czy są one bardziej czy mniej popularne w necie. A że w ogóle w necie? Przepisy kulinarne, z których korzystam, też trzymam w necie, tyle że nie na blogu. To po prostu wygodniejsze, niż tradycyjny papierowy notatnik.
Dobranoc. Kładę się do łóżka i będę myślał, dlaczego shit goes around me.