Nie wiem, jak zacząć. Może tak: wolę jakąkolwiek fabułę (najwyżej nie będzie mnie interesowała) niż epatowanie widza samym erotyzmem. W związku z tym, że fabuły w drugiej części spektaklu "Kabaret warszawski" nie dostrzegłem, wydała mi się zbędna. W przeciwieństwie do pierwszej, która fabułę miała.
Wiem na pewno, że nie zrozumiałem niektórych odniesień do literatury czy filmu, łącznie z tymi, które są podobno podstawowe dla spektaklu, bo były inspiracją dla reżysera, Krzysztofa Warlikowskiego: tekstu "I'm a Camera" Johna van Druttena i film "Shortbus" Johna Camerona Mitchella. w przedstawieniu przytoczone są również fragmenty innych dzieł, na przykład eseju "Funkcja orgazmu" Wilhelma Reicha z 1942 r. Żadnego z tych utworów nie znam, więc nie mogłem ustosunkować się do połączenia ich treści z tym, co działo się na scenie.
Oczywisty natomiast był związek pierwszej części spektaklu z filmem "Kabaret", z niezapomnianą rolą Lizy Minelli. Większość scen w sposób bezpośredni nawiązuje do filmu i jego bohaterów. Nie zamierzam opowiadać treści, ale, tak jak powiedziałem, pierwsza część miała fabułę. I tu trzeba powiedzieć o aktorach: grali znakomicie. Zresztą zestaw nazwisk był jednym z powodów, dla których chciałem "Kabaret warszawski" zobaczyć. Oto lista nazwisk: Stanisława Celińska, Magdalena Cielecka, Ewa Dałkowska, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Maja Ostaszewska, Magdalena Popławska, Andrzej Chyra, Bartosz Gelner, Wojciech Kalarus, Redbad Klijnstra, Jacek Poniedziałek i Maciej Stuhr.
Cielecka (jako Sally Bowles, a właściwie jej współczesny wariant) gra zupełnie co innego, niż to, do czego przyzwyczaiła mnie w kinie i serialach. Gra brawurowo, z atomową energią, jakaś siła nosi ją po scenie i utrzymuje na nogach bez potykania się i przewracania, mimo że czasem jej bohaterka jest kompletnie pijana, a cały czas na bardzo wysokich szpilkach. Chyra i Stuhr świetnie jej partnerują. Właściwie wszyscy są świetni. Przyjemność sprawia samo oglądanie doskonale grających aktorów. Co najmniej ciekawą postać stworzył Jacek Poniedziałek jako biseksualny Justin Vivian Bond.
Mimo to niewiele dobrego mogę powiedzieć o drugiej części. Po prostu kompletnie nie zrozumiałem, o co Warlikowskiemu chodziło. Seks i fetysz orgazmu jako przeciwwaga dla zła i przemocy w otaczającym nas świecie? Nie wiem, wiem tylko, że się nudziłem. Długa sekwencja, w której dwoje (nowojorskich, jak sądzę) artystów tworzy performance o 11 września przyciągnęła uwagę tylko na chwilę, a potem miotanie się po scenie podobnego do Iggy Popa francuskiego tancerza Claude'a Bardouila stało się nużące. A trwało bardzo długo. Poza tym fragmentem było cały czas orgiastycznie i okropnie nudno. Powiązanie 11/9 z koniecznością przeżywania orgazmu jest dla mnie nieco wątpliwe. Czyżby, jak napisał recenzent Wyborczej, transmisja końca świata? Nie wiem. Albo jestem zbyt mało wyrafinowany, albo Warlikowski miał na myśli sprawy, które mnie nie dotyczą lub też nie interesują.
Przed spektaklem nie przeczytałem żadnej recenzji. Dzisiaj przejrzałem ich kilka. Naprawdę entuzjastyczna była jedna, reszta - po prostu pozytywna. Przeczytałem też fragment recenzji z "Le Figaro", gdzie autor napisał, że spektakl jest jak najbardziej godny uwagi "ze zwzględu na odniesienia do wielu źródeł oraz poruszającą grę aktorską". Z tym drugim jak najbardziej się zgadzam Mimo znudzenia drugą połową przedstawienia, nie mam poczucia straconego czasu. Co prawda, owe odniesienia nie miały dla mnie znaczenia, bo ich nie wyłapałem, to koncert gry aktorskiej wart był spędzenia 4,5 godziny na niezbyt wygodnym krześle.
Bardzo dobra była scenografia. Precyzyjna, bez zbędnych elementów, wykorzystana do maksimum. Muzyka w dużej części jest grana na żywo i brzmi dobrze, często z rockowym zacięciem.
Miłośnikom świeżego powietrza nie polecam: dawna hala fabryczna pozbawiona jest wentylacji i otwarcie drzwi w czasie przerwy nie uratowało sytuacji.