Niejaki Rodolfo Sadler bardzo wyraźnie podpisał się na tym winie. Ale nie ma czego się wstydzić: wino mu wyszło. Jak zwykle, nie będę próbował się wymądrzać i rozkładać zapachów i smaków na czynniki pierwsze, bo nigdy tego nie umiałem zrobić i nadal nie umiem - tyle że wcale do tego nie dążę. Ale lubię Malbec. A Malbec w wykonaniu pana Sadlera wyróżnia się tym, że jest - w porównaniu do innych wersji win noszących tę nazwę - zdecydowanie lżejszy.
Zwykle traktuję Malbec jako wino ciężkawe i, z mojego punktu widzenia, wcale nie tak łatwo dające się dopasować do jedzenia. Dobrze wysmażone mięso (stek), bardzo aromatyczny ser, na przykład pleśniowy (a ja akurat za tym nie przepadam), ogólnie potrawy o silnych, zdecydowanych smakach, mocno przyprawione - pewnie do tego wszystkiego Malbec by pasował. Ale ostatnio jemy jakby trochę inaczej. I tu właśnie ujawniła się sympatyczna cecha Opi Malbec: jest lżejsze. Może dzięki trochę większej kwasowości, niż te odmiany Malbec, których zdarzyło mi się próbować. Może inna proporcja owocowych smaków w stosunku do beczkowych waniliowo-czekoladowych nut. Nie jestem pewien, ale mam jeszcze ze dwie butelki, więc może się dowiem :). Nawiasem mówiąc, zawartość alkoholu - 14%, czego wcale nie czuje się w ustach (ale w głowie, po skończeniu butelki, trochę tak).
Tak czy owak, do całkiem zwyczajnego kawałka mięsa, przyprawionego chili, z zieleniną (sałata z koktajlowymi pomidorkami i odrobiną wytrawnego sosu) butelka zeszła nam błyskawicznie. Ot, niedzielny obiad...