Anita Lipnicka – "Vena amoris" (2013)

25 paź 2013

     Wczoraj (24 października) byliśmy z Magdą na koncercie Anity Lipnickiej, który był częścią trasy, promującej jej nową płytę, "Vena amoris". Parę informacji: płyta jest z tego roku, pierwsza od ponad dziesięciu lat zaśpiewana po polsku, choć nagrana w całości w Londynie; Lipnicka występuje z piątką Brytyjczyków; koncert odbył się w Och-teatrze, co jest o tyle istotne, że nie ma tam klasycznej opozycji scena-widownia – układ sali przypomina raczej halę sportową, z rzędami siedzeń po obu stronach sceny.

     Nie jestem żadnym wielkim fanem Anity Lipnickiej. Jasne, że natychmiast kojarzę "Wszystko się może zdarzyć", ale niewiele ponad to. Słyszałem sporo jej piosenek, które nagrywała razem z Johnem Porterem, ale mało co zapamiętałem (poza "Bones of Love", oczywiście, bo to intensywnie wbijała mi w pamięć któregoś lata jakaś rozgłośnia). Nie mogę więc porównywać piosenek z najnowszej płyty do tych starszych, nie mogę wyrokować, czy dokonał się jakiś postęp. Mogę tylko powiedzieć o swoich wczorajszych wrażeniach.
     Są pozytywne, choć wstrząsu estetycznego nie doznałem. Spodobał mi się koncert jako całość. Dźwięk mógłby być lepszy, ale obawiam się, że to w największym stopniu zależy od akustyki pomieszczenia. Natężenie dźwięku było takie, jak trzeba przy tego rodzaju muzyce – dostatecznie głośno, ale nie za głośno. Muzykę dopełniały światła: bez fajerwerków, bez laserowego pokazu, dyskretnie i dość delikatnie, ale z jakimś sensem.
     No to teraz muzyka. Nie jestem pewien, ale Anita Lipnicka chyba sama napisała wszystkie piosenki. Ogólne wrażenie – dobre. Ale odczułem parę zgrzytów. Na przykład, piosenka o nieco erotycznie zabarwionym, lirycznym tekście, do której gra się skoczne country – to nieco dziwaczny pomysł. Parę rzeczy za bardzo przypominały mi znane i nieźle wyeksploatowane brzmienia, na przykład Vaya Con Dios. Ale nie są to z mojej strony jakieś mocne zarzuty. Ot, skojarzenia brzmieniowe i tyle. W sumie jednak odniosłem wrażenie, że pani Lipnicka jeszcze do końca nie wie, jaką muzykę chce robić: pop-rock, alternatywny pop czy folkowy pop, bo było wszystkiego po trochu, nawet kawałek z trąbką w stylu Chucka Mangione (americana?). Folkową stylizację słychać było dość często, a i część tekstów pani Anity ma nieco balladowy charakter. I znów – to nie są istotne zarzuty, bo czuje się w tym dążenie, by od radiowych hitów przejść do czegoś bardziej wartościowego.
     A już zdecydowanie na plus można zaliczyć to, że umie śpiewać, że pisze teksty, które nie są kompletną beznadzieją (choć czasem przesadza z ozdobnikami językowymi, które wprowadzają niepokojący nadmiar… sam nie wiem czego: "Klejnoty chwil razem wyśnionych układam na serca dnie, przykrywam to wszystko całunem z goździków, chabrów i róż i płaczę nad nami, płaczę, bo nie pragnę Cię już"), że teksty są po polsku, dzięki czemu publiczność żywiej reaguje, że muzycy byli bardzo profesjonalni i spokojnie grali bez owijania się wokół instrumentów. Nawiasem mówiąc, brzmienie utworów z nowej płyty całkiem mi się spodobało: zapewne w studyjnej wersji pojawiają się takie instrumenty, jak Wurlitzer czy wibrafon (na koncercie zastępowały je klawisze o odpowiedniej barwie). W zestawieniu z gitarami, basem (kontrabas na zmianę z gitarą basową) i czasem dość mocną perkusją może być fajnie.

     Nie sądzę, by "Vena amoris" (po tym, jak ją przesłucham) stała się jedną z moich ulubionych płyt, ale na pewno będę słuchał uważnie. I chciałbym (!), żeby mi się spodobała.