Wczoraj (24
października) byliśmy z Magdą na koncercie Anity Lipnickiej, który był częścią trasy,
promującej jej nową płytę, "Vena amoris". Parę informacji: płyta jest
z tego roku, pierwsza od ponad dziesięciu lat zaśpiewana po polsku, choć
nagrana w całości w Londynie; Lipnicka występuje z piątką Brytyjczyków; koncert
odbył się w Och-teatrze, co jest o tyle istotne, że nie ma tam klasycznej
opozycji scena-widownia – układ sali przypomina raczej halę sportową, z rzędami
siedzeń po obu stronach sceny.
Nie jestem żadnym
wielkim fanem Anity Lipnickiej. Jasne, że natychmiast kojarzę "Wszystko
się może zdarzyć", ale niewiele ponad to. Słyszałem sporo jej piosenek,
które nagrywała razem z Johnem Porterem, ale mało co zapamiętałem (poza
"Bones of Love", oczywiście, bo to intensywnie wbijała mi w pamięć
któregoś lata jakaś rozgłośnia). Nie mogę więc porównywać piosenek z najnowszej
płyty do tych starszych, nie mogę wyrokować, czy dokonał się jakiś postęp. Mogę
tylko powiedzieć o swoich wczorajszych wrażeniach.
Są pozytywne,
choć wstrząsu estetycznego nie doznałem. Spodobał mi się koncert jako całość. Dźwięk
mógłby być lepszy, ale obawiam się, że to w największym stopniu zależy od
akustyki pomieszczenia. Natężenie dźwięku było takie, jak trzeba przy tego
rodzaju muzyce – dostatecznie głośno, ale nie za głośno. Muzykę dopełniały
światła: bez fajerwerków, bez laserowego pokazu, dyskretnie i dość delikatnie,
ale z jakimś sensem.
No to teraz
muzyka. Nie jestem pewien, ale Anita Lipnicka chyba sama napisała wszystkie
piosenki. Ogólne wrażenie – dobre. Ale odczułem parę zgrzytów. Na przykład,
piosenka o nieco erotycznie zabarwionym, lirycznym tekście, do której gra się
skoczne country – to nieco dziwaczny pomysł. Parę rzeczy za bardzo przypominały
mi znane i nieźle wyeksploatowane brzmienia, na przykład Vaya Con Dios. Ale nie
są to z mojej strony jakieś mocne zarzuty. Ot, skojarzenia brzmieniowe i tyle.
W sumie jednak odniosłem wrażenie, że pani Lipnicka jeszcze do końca nie wie,
jaką muzykę chce robić: pop-rock, alternatywny pop czy folkowy pop, bo było
wszystkiego po trochu, nawet kawałek z trąbką w stylu Chucka Mangione (americana?). Folkową
stylizację słychać było dość często, a i część tekstów pani Anity ma nieco
balladowy charakter. I znów – to nie są istotne zarzuty, bo czuje się w tym
dążenie, by od radiowych hitów przejść do czegoś bardziej wartościowego.
A już
zdecydowanie na plus można zaliczyć to, że umie śpiewać, że pisze teksty, które
nie są kompletną beznadzieją (choć czasem przesadza z ozdobnikami językowymi,
które wprowadzają niepokojący nadmiar… sam nie wiem czego: "Klejnoty chwil
razem wyśnionych układam na serca dnie, przykrywam to wszystko całunem z
goździków, chabrów i róż i płaczę nad nami, płaczę, bo nie pragnę Cię już"),
że teksty są po polsku, dzięki czemu publiczność żywiej reaguje, że muzycy byli
bardzo profesjonalni i spokojnie grali bez owijania się wokół instrumentów.
Nawiasem mówiąc, brzmienie utworów z nowej płyty całkiem mi się spodobało:
zapewne w studyjnej wersji pojawiają się takie instrumenty, jak Wurlitzer czy
wibrafon (na koncercie zastępowały je klawisze o odpowiedniej barwie). W zestawieniu
z gitarami, basem (kontrabas na zmianę z gitarą basową) i czasem dość mocną
perkusją może być fajnie.
Nie sądzę, by "Vena
amoris" (po tym, jak ją przesłucham) stała się jedną z moich ulubionych
płyt, ale na pewno będę słuchał uważnie. I chciałbym (!), żeby mi się spodobała.