Możecie się ze mnie śmiać, ale lubię muzykę country. No lubię i już. I po dłuższej przerwie ostatnio wracam do niej. Polubiłem ją w Kentucky. Tam było kilka stacji radiowych, które nadawały przede wszystkim tę muzykę. Słuchałem głównie "Young Country FM" i czasem oglądałem "Country Music Television".
U nas słowo "country" wywołuje bardzo niejasne i pogmatwane skojarzenia. Wielu ludzi od razu myśli o skocznej muzyce rodem z wiejskiej zabawy, inni uważają, że country to Dolly Parton, jeszcze inni kojarzą to wyłącznie z brzmieniem banjo i skrzypiec albo z Rednex. Po prostu nie znamy całego bogactwa, które kryje się pod hasłem "country music". Ja też nie znam, ale paru rzeczy się dowiedziałem i je polubiłem.
Nie każde country mi odpowiada. Polubiłem przede wszystkim country rock, nawet jeszcze przed pobytem w Stanach i nie bardzo zdając sobie sprawę ze związków tej muzyki z country. Country rock zaczął się m.in. od Dylana (płyty "Blonde on Blonde", "John Wesley Harding" i "Nashville Skyline"), Grama Parsonsa (czyli The Byrds), The Flying Burrito Brothers. Potem byli na przykład Everly Brothers, John Fogerty (ten od CCR) czy Ricky Nelson (z hitem "Garden Party"). No a później - Emmylou Harris, Linda Ronstadt, Eagles, The Band, Grateful Dead, niektóre płyty George'a Harrisona. Niektórzy sięgają do tej muzyki okazjonalnie: Elvis Costello czy Robert Plant razem z Alison Krauss, Neil Young, Bon Jovi, The Little Willies. Tom Petty grał z Johnnym Cashem, zaś Cash nagrywał jego piosenki. W "countrowej" części USA nie bardzo słuchano Dire Straits, ale hitem było "The Bug" w wykonaniu Mary Chapin-Carpenter. Tej ostatniej nadal chętnie słucham (płyta "Ashes and Roses").
Oczywiście, można powiedzieć, że to wcale nie country, tylko muzyka z wpływami country, albo coś w tym stylu. Ale i nie namawiam nikogo do słuchania dinozaurów w jeansach na szelkach, brodatych, bezzębnych, z wigorem walących w rozstrojone banjo. Ani tego, co można określić jako country pop, które doskonale wypełnia wielu Amerykanom miejsce, które u nas zajmuje tandetny pop i disco-polo. Prawdziwe, solidnie pisane i grane country to bardzo porządna muzyka, choć na pewno bardzo powiązana z Ameryką, więc nie zawsze do przyjęcia u nas. To country, które lubię, jest bardzo bliskie tradycji balladowej: opowiada historie. Historie o ludziach z najbliższego otoczenia albo związane z ważnymi (głównie lokalnie, ale nie tylko) wydarzeniami. O życiu i o miłości, o tym, co zdarza się w drodze, o whiskey i piwie, o twardych facetach, których jak plastelinę lepią piękne kobiety (a kobiety wszystkie są piękne). Muzyka country jest prosta, ale - w swojej dobrej odmianie - nie prostacka.
Ma swoje charakterystyczne instrumentarium, zależne od miejsca, gdzie się ją gra. Bluegrass to skrzypce (nie "violin", tylko "fiddle"), cajun to akordeon (trochę inny, niż ten europejski), często można usłyszeć mandolinę czy gitarę "dobro". Jednak najbardziej rozpoznawalne brzmienie nadaje muzyce country bez wątpienia "pedal steel guitar" - dla niektórych śpiewająca, dla niektórych wyjąca gitara. Kwestia gustu. Mnie nie przeszkadza, jeśli używana jest z umiarem.
Country warto słuchać, a właściwie warto w tę muzykę się wsłuchać, jeżeli się chce trochę zrozumieć Amerykę i Amerykanów. Bardzo dobrze napisał o country Marek Wałkuski w "Wałkowaniu Ameryki". Ta muzyka coś mówi, w niej jest masa informacji o ludziach i o kraju, w którym żyją. I to dla mnie jest główny fenomen "country music".