...żeby śledź wiedział, że nie pies go żre...
Śledzia trzeba zapić małą wódką, zaś małą
wódkę trzeba zagryźć śledziem. I tak można długo, ale nie w nieskończoność, bo
organizm przyjmuje taką spiralę tylko do pewnego momentu. Doświadczenie życiowe
podpowiada, żeby zdecydować się na jedno: albo zapić, albo zagryźć, bo inaczej
nie ma jak ze spirali się wydostać. Moje osobiste doświadczenie wskazuje też na
konieczność narzucenia ograniczenia z góry: jedna porcja śledzia - jedna wódka
i już. No, może nie aż tak kategorycznie, można powtórzyć jeszcze ze dwa-trzy
razy, ale wtedy naprawdę "i już". Po prostu nie lubię czystej wódki -
i już. Ale przy pewnych okazjach śledź/wódka to zestaw rytualny, więc trzeba.
Tym bardziej że powiedziane jest: do śledzia wódki się napij, żeby śledź
wiedział, że nie pies go żre*.
Śledzie lubię. W sobotę jedliśmy śledzia
prawie klasycznego (mam na myśli zestawienie "śledź - olej -
cebula"), ale o interesującym lekko winnym posmaku. I do tego po kieliszku
czystej, w temperaturze odpowiedniej, bo zamrożona była do gęstości gliceryny.
Doskonały początek kolacji.
Kolacja miała miejsce bez konkretnej
okazji. W bardzo małym gronie: Dorota i my, czyli Magda i ja. Właściwie to
okazja była: Dorota uznała, że potem może nie być okazji ze względu na nawał
pracy, więc nas zaprosiła do siebie. Głównym punktem programu była kaczka: nie
cała kaczka, ale kacze piersi, bardzo smacznie zamarynowane i usmażone, z nieco
zaskakującym sosem. Właściwie to nie jestem pewien, że należy to nazwać sosem:
drobno pokrojony boczek, usmażony do chrupkości prawie, z ziarnami dojrzałego
granatu. Sos to czy nie sos? Nie wiem, ważne, że smaczne.
Wyszło jakoś tak wakacyjnie czy urlopowo:
długa, niespieszna kolacja, a potem równie długa i niespieszna rozmowa przy
kominku, z deserem, herbatą i nieco mocniejszymi cieczami. Ja na przykład
miałem okazję przypomnieć sobie, jak smakuje Armagnac, o istnieniu którego
prawie zapomniałem. A to bardzo zacny trunek jest! W końcu - starszy (o dobre
150 lat) brat koniaku. Choćby z tego tytułu należy mu się szacunek. Panie, zasiadłszy
wygodnie w fotelach, raczyły się likierami: Baileys (ulubiony przez Magdę) i
Tia Maria (faworyzowana przez Dorotę). Bardzo miły wieczór, poprzedzony
pogodnym dniem.
Następny dzień - niedziela - był równie
ładny i słoneczny. Rozpoczął się od wspólnego śniadania (nocowaliśmy u D.), a
następnie ruszyliśmy w okolice Arkadii, skąd o 11:11 miał wyruszyć Bieg
Niepodległości, w którym postanowiły wziąć udział Asia i jej przyjaciółka
Magda. I jeszcze jak wzięły! Dzielnie pokonały trasę 10 km. Pogoda była jak na zamówienie,
słońce i dość ciepło, bo aż 14 stopni. Dziewczyny były bardzo zadowolone, i z
imprezy, i z siebie - i słusznie.
Asia i Magda tuż po biegu |
To była naprawdę dobra, sympatyczna impreza. 8,5 tysiąca ludzi zgłosiło się do biegu, widać było, że ludzie mają z tego biegania masę frajdy - przecież robią to zupełnie dobrowolnie, dla przyjemności. Był w tym również taki ludzki, nienachalny, nie propagandowy patriotyzm.
Niedzielne popołudnie i wieczór z książką i filmem stały się godnym zakończeniem tego weekendu. Wina w niedzielę nie było. Trudno, jeden dzień można sobie darować, stan zdrowia od tego chyba się nie pogorszy.
* A tego nauczyłem się od Doroty właśnie.
Niedzielne popołudnie i wieczór z książką i filmem stały się godnym zakończeniem tego weekendu. Wina w niedzielę nie było. Trudno, jeden dzień można sobie darować, stan zdrowia od tego chyba się nie pogorszy.
* A tego nauczyłem się od Doroty właśnie.