20 lis 2012


"Jaskrawo-purpurowe"
Anastazja Parfenowa


     I znów nadepnąłem na grabie. Lubię SF, Rosjanie piszą tego dużo i - tradycyjnie - nieźle, ale wcale nie miałem ochoty na klejną odmianę militarnej SF. Nie spodziewałem się tego ani po tytule, ani po tym, że napisała książkę kobieta, ani nawet po tym, co przeczytałem w krótkich (i raczej pozytywnych) recenzjach. A jednak.
     Jaskrawo-purpurowe okazało się niebo na planecie Akana, gdzie rozgrywa się akcja tej książki (ponad czterysta stron w papierowej edycji), która okazała się tym militarno-bohaterskim pomieszaniem "Szoguna" z "Matriksem". Moja ironia nie ma nic wspólnego z literacką wartością książki: pani Parfenowa pisze całkiem dobrze, język jest bogaty, ale nie przeciążony ozdobnikami, zdania skonstruowane przejrzyście... Ale po prostu nie mam ochoty tego teraz czytać. Mimo całej atrakcyjności opisanego na samym początku ataku, przeprowadzonego jednocześnie na poziomie realu i virtualu (łącznie z chirurgicznie precyzyjnym bombardowaniem orbitalnym) - nie udźwignę. Muszę odpocząć od tego rodzaju literatury.
Od literatury politycznej, nawet w ujęciu historycznym, też (mam na myśli Wellera, Pochlebkina itd.). Chyba wezmę się do czegoś, co właśnie w tych dniach przybiera na popularności ze względu na wchodzący do kin film: "Atlas chmur" Davida Mitchella. Przyznam się, że nigdy wcześniej nawet nie słyszałem o Mitchellu, pojęcia nie mam, jak on pisze, ale pojawiło się sporo pozytywnych opinii. Poczytamy, zobaczymy. O filmie z kolei mówi się, że jest to film niemożliwy do zrobienia, bo książka jest zupełnie niefilmowa. Ale zabrali się do tego bracia Wachowscy (znów "Matrix"). Swoją drogą, to teraz już chyba powinno się mówić o nich "rodzeństwo", a nie "bracia" - odkąd Larry Wachowski stał się Laną.
     "Zgaga militarna" nie przeszkodziła mi w obejrzeniu nowego Bonda. W ostatnią niedzielę wybraliśmy się na poranek do Galerii Mokotów. Bilety kupowaliśmy około 30 minut przed seanse - jako pierwsi chyba! 20 osób na sali, może 25. A przecież minęło dopiero ze dwa tygodnie od premiery. Niedzielne południe to za wcześnie? A może ludzie mniej do kina chodzą? Nie wiem, sam rzadko w kinie bywam, więc nie mam z czym porównać. Wracając do Bonda: nam się podobał. Bez zachwytu, ale jednak tak. Oczywiście, to zupełnie inny Bond, niż te z Connerym, Moorem, Lazenbym, Daltonem, a nawet z Brosnanem. Mroczny, ponury, momentami gotycki prawie. I to się nasilało od "Casino Royale", poprzez "Quantum of Solace" aż do obecnego "Skyfall". Niby wszystko w nim jest, co być powinno, ale nie zostało śladu niegdysiejszej lekkości, dowcipu, bezczelnej, ale sympatycznej dezynwoltury Bonda. "Bond, James Bond" zostało, ale mówione śmiertelnie serio, "vodka martini, shaken, not stirred" też powoli blednie i rozmywa się z filmu na film (jednak jeżeli dobrze pamiętam, to przy pierwszym spotkaniu z Severine w "Skyfall" jednak jest).


     Mimo to - wcale nie jestem niezadowolony, mimo że trochę żal mi paru rzeczy: lubiłem Samanthę Bond, żałuję, że nie będzie już Judi Dench... Ale nowa Moneypenny (Naomie Harris) - może być. No i zastanawiam się, czy nie za dużo dowiedzieliśmy się o dzieciństwie i młodości Bonda? Brak tajemnicy niekoniecznie dobrze wpłynie na wizerunek 007. Prawda czasem jest po prostu niepotrzebna i komplikuje życie znacznie bardziej, niż przemilczenie. I tą głęboką myślą, doprawioną, a może i wywołaną butelką Malbec (no nie, nie sam, nie przesadzajmy)...
     P.S. W przeciwieństwie do tych, komu "Skyfall" się nie podobał, mnie nasuwa się tylko jedno: albo niech Craigowi uszyją następnym razem lepszy smoking, albo niech on po prostu smokingów nie nosi. W jednym z ujęc wyglądał, jakby założył smoking z wypożyczalni, w której mieli tylko o numer za małe.