Przeczytałem ostatnio "Gaumardżos. Opowieści z Gruzji" Anny Dziewit-Meller i Marcina Mellera. Przeczytałem, mimo że znałem tę książkę już wcześniej, bo z okresu, gdy głównie książek słuchałem. Ale może nie byłem wtedy w odpowiednim nastroju, albo nie skupiłem się na treści w dostatecznym stopni - wyszło dziwnie, bo pozostało wrażenie, że miałem do czynienia z czymś ciekawym, ale szczególy mi co i raz umykały.
A wszystko - moim zdaniem - sprowadza się do skrajnie osobistego podejścia autorów do tego, o czym opowiadają. Owszem, opowiadają o Gruzji, o jej historii, tradycjach, muzyce i tańcach, języku, kuchni, winie. Ale to nie jest przewodnik. To nie jest książka podróżnicza. Książki podróżnicze piszą Wojciech Cejrowski, Martyna Wojciechowska czy Beata Pawlikowska. "Gaumardżos" to książka o tym, że można znaleźć swoje, takie bardzo swoje miejsce na ziemi i wśród ludzi. I wcale niekoniecznie trzeba tam zamieszkać. Wystarczy do tych ludzi i tego miejsca wracać. Dlatego wydaje mi się, że bez sensu jest czasem zadawane autorom pytanie "Dlaczego właśnie Gruzja?" To mogłaby być Patagonia, Martynika czy Nepal. Albo Rzeszów - gdyby w Rzeszowie mieszkali równie fascynujący i serdeczni ludzie, jak ci, których państwo Mellerowie spotkali w Gruzji, i gdyby Rzeszów poraził ich swoją odmiennością, egzotyką, smakiem i zapachem. Bo to genius loci i przyjaciele, czyli ludzie, których spotyka się właśnie w określonym miejscu, czasie i stanie ducha - to właśnie decyduje o tym, że określone miejsce staje się "swoim".
Wcale nie każdy takie miejsce ma. W takim pojmowaniu, jak określiłem wyżej - chyba mniejszość, bo większość za owo "swoje" uznaje aktualne miejsce pobytu, zameldowania, lub też odczuwa trudną do określenia chęć, tęsknotę do zmiany otoczenia, ale nigdy tego nie robi. Samo przemieszczanie się z miejsca na miejsce też nic nie znaczy, bo wyjazd "na wczasy" rzadko kiedy przynosi efekt w postaci emocji tak silnych, że zmieniają widzenie świata.
W tym miejscu powstaje zagrożenie płynnego ześlizgu w stronę dywagacji na temat oboczny, czyli nie tyle miejsc, ile ludzi i relacji z nimi, szczególnie w kontekście owej "zmiany widzenia świata" - ale nadludzkim wysiłkiem woli powstrzymam się. Tym razem ześlizgu nie będzie.
Wróćmy do genius loci: ja mam kilka takich miejsc, które mnie zauroczyły i do których mógłbym przenieść się natychmiast i bez namysłu - mógłbym, gdyby nie wiązało się to z całą masą obciążeń, nawet tych bez sensu. To Walencja, Amsterdam i Ohrid (po polsku podobno Ochryda, ale to mi jakoś źle brzmi). Ale nie mam tam przyjaciół. A podobno nie bywa nowych starych przyjaciół... (No i wyszło coś w rodzaju "gdybyśmy mieli mąkę, to zrobilibyśmy pączki, ale nie mamy oleju".)
Ale są też miejsca, do których wrócić się boję, z różnych powodów. Takim miejscem jest, na przykład, Petersburg. Miasto, w którym się urodziłem, spędziłem dzieciństwo… i z którym nic już od dawna mnie nie wiąże. Boję się, że w mieście, które powinno być moje, będę czuł się jak turysta.
„Gaumardżos” warto przeczytać. Nie dla wartości literackiej, nie dla egzotyki. Warto pomyśleć o tym, jak nieoczekiwane spotkania, wydarzenia, ludzie o innym widzeniu świata wpływają na nasze życie, bo to jeden z ważnych tematów tej książki.