O co
w tym wszystkim chodzi? Film oglądałem z narastającym znudzeniem i
zniechęceniem. Mimo to dosiedziałem do końca. I nadal nic nie rozumiem. Może
chodzi o to, że film jest bardzo amerykański, tak bardzo, że dla mnie już nie
do przyswojenia. Siedem nominacji do Oscara i Oscar dla Jennifer Lawrence. I
kilkanaście innych nagród. Nie mam pojęcia za co. Nie chcę powiedzieć, że to
zły, słaby czy nieumiejętnie zrobiony film. Powtarzam, pewnie chodzi o to, że
jest to amerykański film o Amerykanach dla Amerykanów. A może starzeję się?
Albo wręcz już się zestarzałem? Czytam opinie młodych ludzi, którzy oglądali
ten film - większość z nich ocenia "Poradnik pozytywnego myślenia" co
najmniej dobrze. Czyli co - ludzie w wieku mojej córki rozumieją, a ja nie? Choć
mam wątpliwości, czy naprawdę rozumieją. Oto fragment pewnego komentarza,
zamieszczonego pod recenzją książki "Poradnik pozytywnego myślenia"
na pewnym blogu:
"/…/ To jak najbardziej hollywoodzki film, zbliżony do romantycznej komedii, więc oceniać go można w tej kategorii. Mnie się podobał, ale nie spodziewałam się niczego innego. Podobała mi się rola Jennifer Lawrence, podobało mi się, że scenarzyści zafundowali mi kilka zaskoczeń (w stosunku do książki), wreszcie podobało mi się, że bohaterowie dużo biegają;) Książka początkowo jest bardziej mroczna, wydaje się zmierzać w stronę powieści psychologicznej, ale ostatecznie i tak robi się czytadłem z happy endem. Jeśli się ma ochotę na coś takiego, to jest naprawdę nie najgorsza, w swoim gatunku całkiem dobra."
No comments (jeśli już mowa o Ameryce).
Amerykańska maniera robienia komedii o
sprawach całkiem poważnych, czyli bagatelizowania tychże, czasami mnie nieco
irytuje. Film doskonale wpisuje się w ten schemat: facet ma depresję, jest
leczony w psychiatryku (czyli sprawa jest poważna), wychodzi ze szpitala,
ledwo-ledwo radzi sobie z rzeczywistością i z kompletnie porąbaną rodziną,
spotyka kobietę, która robi wrażenie socjopatki - a my mamy uznać to wszystko
za zabawne i fajnie spędzić dwie godziny, śmiejąc się i pokazując palcami te
dziwolągi. Oswajanie grozy stresu codzienności? Może i tak, ale do mnie nie
przemawia to jako powszechnie stosowana metoda. Wydaje mi się, że tę społeczną
dolegliwość trzeba leczyć jakoś inaczej. Nie wiem jak, nie jestem specjalistą,
ale coś tu nie gra. Mimo komediowej konwencji z tego rodzaju amerykańskich
filmów wyziera koszmar. Brak więzi rodzinnych i społecznych, niemożność
wpasowania się w otoczenie, z którego nie da się wyrwać, zupełnie pokręcone
relacje między ludźmi. I obawiam się, że ten koszmar powolutku pełźnie w naszą
stronę.
Kiedyś, bardzo dawno temu, w świeżo
zbudowanym przejściu podziemnym tuż przy placu Na Rozdrożu, ktoś ogromnymi
literami napisał na ścianie: "Dopadnie was ta Ameryka". Prorok jakiś
czy co?