Poradnik pozytywnego myślenia

27 mar 2013


     O co w tym wszystkim chodzi? Film oglądałem z narastającym znudzeniem i zniechęceniem. Mimo to dosiedziałem do końca. I nadal nic nie rozumiem. Może chodzi o to, że film jest bardzo amerykański, tak bardzo, że dla mnie już nie do przyswojenia. Siedem nominacji do Oscara i Oscar dla Jennifer Lawrence. I kilkanaście innych nagród. Nie mam pojęcia za co. Nie chcę powiedzieć, że to zły, słaby czy nieumiejętnie zrobiony film. Powtarzam, pewnie chodzi o to, że jest to amerykański film o Amerykanach dla Amerykanów. A może starzeję się? Albo wręcz już się zestarzałem? Czytam opinie młodych ludzi, którzy oglądali ten film - większość z nich ocenia "Poradnik pozytywnego myślenia" co najmniej dobrze. Czyli co - ludzie w wieku mojej córki rozumieją, a ja nie? Choć mam wątpliwości, czy naprawdę rozumieją. Oto fragment pewnego komentarza, zamieszczonego pod recenzją książki "Poradnik pozytywnego myślenia" na pewnym blogu:

"/…/ To jak najbardziej hollywoodzki film, zbliżony do romantycznej komedii, więc oceniać go można w tej kategorii. Mnie się podobał, ale nie spodziewałam się niczego innego. Podobała mi się rola Jennifer Lawrence, podobało mi się, że scenarzyści zafundowali mi kilka zaskoczeń (w stosunku do książki), wreszcie podobało mi się, że bohaterowie dużo biegają;) Książka początkowo jest bardziej mroczna, wydaje się zmierzać w stronę powieści psychologicznej, ale ostatecznie i tak robi się czytadłem z happy endem. Jeśli się ma ochotę na coś takiego, to jest naprawdę nie najgorsza, w swoim gatunku całkiem dobra."
No comments (jeśli już mowa o Ameryce).
     Amerykańska maniera robienia komedii o sprawach całkiem poważnych, czyli bagatelizowania tychże, czasami mnie nieco irytuje. Film doskonale wpisuje się w ten schemat: facet ma depresję, jest leczony w psychiatryku (czyli sprawa jest poważna), wychodzi ze szpitala, ledwo-ledwo radzi sobie z rzeczywistością i z kompletnie porąbaną rodziną, spotyka kobietę, która robi wrażenie socjopatki - a my mamy uznać to wszystko za zabawne i fajnie spędzić dwie godziny, śmiejąc się i pokazując palcami te dziwolągi. Oswajanie grozy stresu codzienności? Może i tak, ale do mnie nie przemawia to jako powszechnie stosowana metoda. Wydaje mi się, że tę społeczną dolegliwość trzeba leczyć jakoś inaczej. Nie wiem jak, nie jestem specjalistą, ale coś tu nie gra. Mimo komediowej konwencji z tego rodzaju amerykańskich filmów wyziera koszmar. Brak więzi rodzinnych i społecznych, niemożność wpasowania się w otoczenie, z którego nie da się wyrwać, zupełnie pokręcone relacje między ludźmi. I obawiam się, że ten koszmar powolutku pełźnie w naszą stronę.
     Kiedyś, bardzo dawno temu, w świeżo zbudowanym przejściu podziemnym tuż przy placu Na Rozdrożu, ktoś ogromnymi literami napisał na ścianie: "Dopadnie was ta Ameryka". Prorok jakiś czy co?