29 paź 2012


"Dzień tryfidów"
John Wyndham

     Gdybym pisał artykuł, esej albo jakąkolwiek większą formę o tej książce, to zapewne zatytułowałbym ją "Nie wracajcie do książek z dzieciństwa" albo jakoś podobnie. Ale nie piszę nic poza tą krótką notatką, więc po prostu powtórzę - z pewnym zastrzeżeniem: nie należy zbyt pochopnie wracać do książek, które lubiło się w dzieciństwie.
     "Dzień tryfidów" czytałem gdzieś tak pod koniec lat sześćdziesiątych. Zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. W końcu była to pierwsza książka w konwencji postapokaliptycznej SF, którą miałem w rękach. Na dodatek w świetnym tłumaczeniu Arkadiusza Strugackiego - tak-tak, brata Borysa Strugackiego!
     A dzisiaj? A dzisiaj mam bardzo mieszane uczucia. Nie wiem, czy warto czytać do końca, bo boję się, że zepsuję sobie owo dobre wspomnienie z dzieciństwa. Dzisiaj czyta się to o tyle dziwnie, że język zdaje się być rodem prawie że z dziewiętnastego wieku. Cóż, od dawna mam wrażenie, że w sensie podstaw kultury moje pokolenie było ostatnim (albo inaczej - jednym z ostatnich roczników), jedną nogą stojącym w XIX wieku - a co dopiero wcześniejsze! To wymaga wyjaśnienia, ale nie tu i nie teraz, może kiedyś spróbuję uporządkować swoje przemyślenia na ten temat. A John Wyndham (tak naprawdę - John Wyndham Parkes Lucas Beynon Harris) urodził się w 1903, a "Dzień tryfidów" wydał w 1951. Tłumaczenie Strugackiego wyszło w 1966 roku. Wówczas nie raziło staromodnym językiem, ale teraz brzmi wręcz archaicznie. Bohaterowie wygłaszają mowy zamiast rozmawiać, opisy "okoliczności przyrody" są czasem zbyt patetyczne, a rozważania o naturze ludzkiej i sprawach społecznych - nieco zbyt uproszczone. Te ostatnie sprowadzają się głównie do dylematu "walczyć o przetrwanie jednostki w nadziei na odbudowę społeczeństwa czy bez nadziei na tę odbudowę pomagać tym, którzy skazani są na zagładę".
     Powtarzam: nie jestem pewien, czy powinienem czytać dalej. Zastanowię się nad tym, kończąc moją szklaneczkę tempranillo.