"Pięćdziesiąt twarzy Greya" E.L. James

15 paź 2012

     A jednak postanowiłem spróbować. Jestem gdzieś tak w połowie. Nie będę więc na razie wypowiadał się na temat rozwoju fabuły (hmm), ale parę słów na różne inne tematy, z książką związane, napiszę.
     Otóż od samego początku mam wrażenie (i to wrażenie pogłębia się i umacnia w miarę czytania), że książka napisana jest marnym, prymitywnym językiem. Nie znam angielskiego na tyle, żeby wyjść poza rozumienie treści i ocenić styl i warsztat autorki, więc sięgnięcie do oryginału niewiele pomoże. Ale zajrzę do przekładu na rosyjski - tu już będę mógł coś powiedzieć. Tak czy owak, nie wiem, czyja to zasługa, autorki czy tłumaczki (po namyśle bardziej podejrzewam tę pierwszą, drugiej można zarzucić jedynie współudział), ale język jest iście drewniany. Czyta się to trochę jak dziennik nastolatki, która ma piątkę z polskiego, bo nie robi błędów ortograficznych. Sporo powtórzeń, które po jakimś czasie zaczynają nudzić. Anastasia przygryza wargę. I przygryza ją kilkadziesiąt razy. A Christian powtarza jej, że ona musi jeść. Powtarza to jak żydowska mama. Anastasia nic, tylko się czerwieni, rumieni i pąsowieje, irytująco często. Dialogi są pełne treści głębokiej jak Rów Mariański. Jeden przykład (z bardzo wielu):
- Chcesz się czegoś napić?
- Nie.
- To dobrze. Chodźmy do łóżka.
I jeszcze jeden:
- Duże mieszkanie - mówię.
- Duże?
- Duże.
- Jest duże - przyznaje, a w jego oczach błyszczy rozbawienie.

     Nawiasem mówiąc, oczy Christiana Greya to bardzo ważny element narracji. Opisy jego oczu są bardzo, ale to bardzo gęsto rozsiane po całej książce, a przynajmniej po tej połowie, którą dotychczas przeczytałem. Dużo ich, ale są nudne, bo monotonne.
     No i wnętrze Anastasii. Jest gęsto zaludnione: mieszka tam jej "wewnętrzna bogini", jej świadomość i jej podświadomość. A na zewnątrz - sama Anastasia, która z mieszkańcami wnętrza prowadzi dialog. Ciekawe, jak się rozmawia z podświadomością. A Christian Grey jest psychologicznie płaski jak blat stołu, mimo straszliwej tajemnicy z dzieciństwa. Jego jedynym wyróżnikiem jest nadludzka sprawność seksualna.
     Dość. Tak naprawdę wszystko powyższe dotyczy tylko i wyłącznie języka, stylu, warsztatu, budowania postaci itd. Czuję, że tej niezbyt dobrej książce nie pomogła pani tłumaczka. Na razie porównałem tylko parę zdań, które jakoś dziwnie mi brzmiały, i nie byłem zachwycony. A w niektórych przypadkach po prostu nie wiem, co pani tłumaczce przyszło do głowy. Na przykład, gdy Anastasia mówi (w myśli) "holy crap", to czy aby na pewno najlepszym tłumaczeniem jest "O święty Barnabo"? (Gdzie indziej to samo "holy crap" znalazło odpowiednik w swojskiej - excusez le mot - "kuźwie".) W innym miejscu Barnaba występuje jako p/o Mojżesza ("holy Moses" przełożone jako "święty Barnabo"). Ogólnie Ana aż 13 razy wspomina tego świętego, ale tylko w polskim tłumaczeniu.   Ciekawe, o co chodzi pani tłumaczce z tym Barnabą. Może jest do niego przywiązana z powodu jego podejścia do tłumaczenia? W "Liście Barnaby" z II wieku autor poleca teksty Pisma świętego tłumaczyć alegorycznie.
     Jestem tłumaczem. Wiem, że tłumaczenie jest trudne. Doceniam starania pani Moniki Wiśniewskiej. Przetłumaczenie krótkiego zdania "I don't do the girlfriend thing" jest niezłym rebusem, z którego pani Wiśniewska wybrnęła następująco: "Nie bawię się w dziewczyny". Kto chce, niech się zastanowi, czy można lepiej.
     Ja wciąż mam nadzieję. Wbrew wszystkiemu, co dotychczas przeczytałem, mam nadzieję, że w drugiej połówce książki pojawi się COŚ, to coś, co powoduje, że warto czytać. Bo szansa jest, już mi przyszło coś do głowy. Mam więc nadzieję, że pani E.L. James nie potraktuje czytelników jak niedorozwinięte dzieci i nie pociągnie następnych setek stron bez rozwoju czegokolwiek: akcji, fabuły, postaci. Przeczytam książkę do końca, obiecuję (przede wszystkim sobie), i wtedy powiem, co myślę.
     A na dzisiaj wystarczy, bo już dopiłem szklaneczkę Carmenere...