17 paź 2012



"Pięćdziesiąt twarzy Greya" przeczytane

     Zmęczyłem. Przeczytałem "Pięćdziesiąt twarzy Greya". Dla mnie to był wyczyn, bo książka raczej mi się nie spodobała. Ale postanowiłem przeczytać - i przeczytałem. Papierowe wydanie liczy sobie 606 stron. Niezła kobyła. A biorąc pod uwagę fakt, że - moim zdaniem - autorka niewiele miała do powiedzenia, to nawet nie kobyła, to słoń.
     A jednak… Czegoś dzięki tej książce się dowiedziałem.
     Po pierwsze, nie trzeba mieć specjalnych umiejętności, żeby napisać książkę-bestseller. Rzecz zupełnie nie w tym. Liczy się lekko skandalizująca otoczka, wytworzona dzięki zbiegom okoliczności i działaniom marketingowym. Tu - chapeau bas. Wszystko zadziałało perfekcyjnie. Ten, kto wywęszył pieniądze w pisaninie pani E.L. James, nie popełnił najmniejszego błędu. Boję się tylko, że przy okazji ona doszła do wniosku, że jest dobrą pisarką i będzie pisała dalej. A to, że na podstawie "Greya" powstanie film (albo kilka) jest pewne, jak dzień po nocy.
     Nie będę już się znęcał nad ubóstwem języka, fabuły i psychologii. Pod tym względem druga połowa książki niczego w moim odbiorze nie zmieniła. Przejdę więc do tego, co po drugie.
     Po drugie, pani autorka dość dobrze odrobiła pracę domową z tego, co się nazywa BDSM. Jak ktoś ciekaw, niech zajrzy choćby do Wikipedii. Pojęcie BDSM ze trzy razy występuje w książce, więc uważny czytelnik na pewno je wyłapie. Co prawda, to, co dzieje się w książce, to BDSM w wersji light, ale opisy akcesoriów, dekoracji, cała ta umowa (nawiasem mówiąc, przytaczanie jej w całości, i to z częściową powtórką gdzieś tak bliżej końca książki, to kompletna bzdura) i teksty, wkładane w usta pana Christiana, coś tam o całym zjawisku w miarę prawdziwie (jak sądzę) opowiadają. Jednocześnie obawiam się, że nieporadność autorki spowoduje, że mniej dociekliwi czytelnicy uznają BDSM za jej wymysł, a nie za opis czegoś istniejącego w rzeczywistości. No, ale strata niewielka.
     OK, na koniec jeszcze powiem, że najprawdopodobniej nigdy więcej nie sięgnę do dzieł tej autorki. I dla pełnej jasności: nic mnie w tym nie oburzyło. Jestem po prostu zawiedziony. Liczyłem na to, że skandalizujący bestseller zaoferuje mi coś więcej poza skandalikiem i zapachem ogromnych pieniędzy.
     I tyle na dziś, bo w szklance już prawie nic nie ma. Zastanowię się jeszcze, do jakiej książki się zabrać: mam ochotę na coś, co sprawi mi DUUUŻĄ przyjemność. Po takim wysiłku należy mi się, prawda? Może Bill Bryson? Nigdy mnie jeszcze nie zawiódł!