4 paź 2012



Hej.


     To ja, mniej-więcej. Chyba mniej, niż więcej, bo wcale nie zawsze wyglądam na takiego zadowolonego z życia i z siebie. Ale wtedy, gdy to zdjęcie było zrobione, musiałem mieć jakiś powód do radości.
     Jakoś niezręcznie tak zaczynać, ale co tam. Będę tu czasem coś pisał. O różnych rzeczach: o życiu (cóż za świeży i odkrywczy temat!), o książkach, o winie, o kobietach i o wszelkich innych dolegliwościach.
     Dzisiaj będzie o książkach, a właściwie o Kindlu. Od niedawna stałem się posiadaczem Kindla i od razu go polubiłem. Warto zauważyć, że w ostatnim okresie (jakieś dwa lata) mało czytałem. Z różnych powodów. Jednym z nich było to, że te książki (te takie papierowe), które mnie interesowały, najczęściej okazywały się strasznie grube. A jak grube, to dużo stron. I ciężkie to-to. No i upuść coś takiego na nogę... Na dodatek trzeba to mocno trzymać oburącz. A kieliszek wina jak podnieść do ust?
Kindle okazał się pod tymi wszystkimi względami znacznie bardziej przyjazny: upuszczony na nogę nie powoduje trwałego uszczerbku na zdrowiu, daje się trzymać jedną, i to lewą ręką, więc prawa pozostaje wolna do współpracy ze wspomnianym kieliszkiem wina. Poza tym powoli staje się to modnym gadżetem: nie żaden tam smartfon, bo to ma już prawie każdy - tylko Kindle! Intelektualna sprawa, właściciel najwyraźniej umie czytać, a i od nowoczesności nie stroni!
     Kindle przyszedł z Amazona. Tak naprawdę nie wiem, skąd go wysłali, ale zrobili to bardzo sprawnie: 10 września zamówiłem i zapłaciłem kartą, 12 września Amazon rozpoczął wysyłanie nowego modelu, 14 września w południe zadzwonił kurier. Szybko i sprawnie.
     A propos "nowego modelu". Taki za bardzo nowy to on nie jest: właściwie jest to Kindle 3, ten klasyczny, bez dotykowego ekranu, tyle że w czarnej obudowie. Różni się od "trójki" głównie tym, że dużo bardziej na tej czerni widoczne są odciski palców. Choć kontrast wyświetlacza jest może o mały figielek większy.
     Nakarmiwszy Kindla książkami, zabrałem się do czytania. Do dziś nie wiem, co mnie podkusiło, ale zacząłem od dzieła pod tytułem "50 największych kłamstw i legend w historii świata". Gniot. Wywaliłem, wziąłem następną: "Plan Sary" Jaszczuka. Nie gniot, wcale nie, ale nie weszło. Ale kiedyś do niej wrócę. Postanowiłem poszukać czegoś lżejszego i mniej mrocznego - i znalazłem. Michaił Weller. Na szczęście (kiedyś wyjaśnię, na czym to moje szczęście polega) mogę czytać po rosyjsku, więc tak właśnie czytałem książki Wellera. Trzy, jak na razie: "Legendy Newskiego", "Przygody majora Zwiagina" i "Umyślny z Pizy". Żadna z nich nie była jeszcze tłumaczona na polski. Może szkoda, może nie: książki są niezłe, ale byłyby trochę trudne do zrozumienia dla polskiego czytelnika, bo mocno osadzone w realiach radzieckich (to pierwsza z nich) i rosyjskich wkrótce po rozpadzie ZSRR. Zabawne, ale i zawierające elementy filozofii Wellera. A trzeba powiedzieć, że filozof z niego nie lada. Tyle że wykłada tę swoją filozofię w innych swoich dziełach, do których dopiero się przymierzam.
     Po porcji Wellera natrafiłem przypadkiem na "4-godzinne ciało" Timothy Ferrissa. Ale o niej - następnym razem, bo nie mam więcej wina, a i późno już...