Dopiero się uczę różowych win. Potrafią być bardzo subtelne, wymagają chwili skupienia, za którą odwdzięczają się bogactwem aromatów i smaków. Tak właśnie wyszło z Six Hats Pinotage Rosé 2011, którego próbowaliśmy z Magdą ostatniej soboty. Otworzyliśmy butelkę do obiadu, w środku - na szczęście - niezbyt upalnego dnia (było gdzieś tak 25 stopni), pod ulubioną lipą.
Początek był nieco deprymujący: wino bez wyrazu, nijakie. Postało chwilę i się zmieniło. A potem jeszcze raz się zmieniło. Po prostu wystarczyło poczekać. Najpierw nabrało smaku, a potem aromatu.
Smak delikatny, czerwona porzeczka (ale nie kwaśna), trochę jabłka, trochę śliwki. I podobny zestaw owoców ujawnił się w zapachu - tyle że odniosłem wrażenie, że porzeczkę zastąpiła truskawka. Zapach sugerował wręcz słodycz. Z przyjemnością opróżniliśmy butelkę.