Po jednej stronie mamy więc potężne firmy, które przejmują prawa autorskie od autorów i czerpią zyski ze sprzedaży utworów, a po drugiej - prywatne osoby, umieszczające w sieci owe utwory w celu bezpłatnego udostępniania innym użytkownikom sieci. Reszta mieści się gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami.
Na dobrą sprawę każdy, kto cokolwiek
pobiera z internetu, powinien zapoznać się z przynajmniej z tą częścią prawa
autorskiego, która dotyczy tak zwanego dozwolonego użytku. W pewnym
uproszczeniu można to ująć tak: jeżeli kupisz lub w inny legalny sposób
wejdziesz w posiadanie utworu na dowolnym nośniku, to dozwolony użytek osobisty
obejmuje prawo do swobodnego korzystania z tego utworu przez ciebie oraz przez
osoby, które pozostają z tobą w relacjach rodzinnych i towarzyskich. Czyli
możesz pożyczać książki i płyty matkom, żonom i kochankom. Ale jak ten sam
utwór umieścisz na swojej stronie internetowej czy na blogu - to już
przechodzisz do innej kategorii, bo stajesz się piratem, nielegalnie rozpowszechniającym
chroniony utwór. Co ciekawe, zgodnie z obecnym polskim prawem ten, kto z twojej
strony utwór pobierze, nie łamie prawa. Jednak na pobieranie torrentowe to się
nie rozciąga - zwykle jak pobierasz, to i udostępniasz.
A jak powinno być z płatnym dostępem do
dóbr kultury? Precyzyjnie nie potrafię odpowiedzieć. Wiem tylko, że ceny
filmów, płyt z muzyką czy książek najczęściej są zbyt wysokie. Autorzy oraz
wydawcy muszą zarabiać na tym, co robią, ale niekoniecznie musi to wyglądać
tak, jak wygląda obecnie. Dzisiaj zarabiają na książkach i muzyce głównie
rozmaici dystrybutorzy i pośrednicy, a nie autorzy (z nielicznymi wyjątkami).
Zupełnie nie trafia mi do przekonania informacja (a w jakiejś wypowiedzi osoby
z któregoś polskiego wydawnictwa trafiłem na coś takiego), że wydanie i
dystrybucja książki w postaci elektronicznej kosztuje mniej-więcej tyle samo,
co drukowanej. Bez druku, papieru, transportu, magazynowania - i tyle samo?
Owszem, może samo wydanie, ale dystrybucja poprzez sieć chyba jest zdecydowanie
tańsza! Co prawda, o ile mi wiadomo, VAT na książki papierowe jest 7%, a na elektroniczne - 23%...
Z muzyką i filmami chyba jest podobnie,
tyle że w innych proporcjach. Za oglądanie filmu najpierw płacą ci, którzy idą
do kina. A z płytami muzycznymi jest tak, że muzycy swoimi koncertami promują
własne płyty, a płytami - koncerty. Dopiero od tego miejsca zaczyna być
podobnie do książek - ale też nie tak samo. Wiele filmów oglądamy tylko raz, bo
na więcej nie mamy ochoty. Z muzyką czasem jest podobnie, choć szansa na to, że
po raz kolejny sięgniemy do jakiejś płyty, jest chyba większa. Tak czy owak,
ceny, szczególnie rzeczy w miarę nowych i popularnych, są nieco zbyt wysokie (a
dla większości - po prostu za wysokie).
Nie jestem zwolennikiem poglądu, że dobra
kultury powinny być bezpłatne. Nie w tym świecie. Ale powinny być dostępne, czyli
tańsze. Bo nie pasuje mi, przy moich zarobkach, płacenie 40 złotych z książkę,
50 złotych za płytę z muzyką i 100 złotych za płytę z filmem. Sporo czytam,
słucham, może nieco mniej oglądam. Chciałbym za to zapłacić, przede wszystkim
twórcom. Na dzisiaj odczuwam to jako nadmierne obciążenie finansowe.
Przez chwilę spójrzmy jeszcze raz na
książki, ale nie na literaturę czytaną dla przyjemności, tylko na książki
naukowe. Tu potrzebne są wręcz radykalne działania. Książki naukowe,
specjalistyczne są coraz droższe, osiągają wręcz kolosalne ceny. To zaczyna
stanowić barierę dostępu dla wielu osób z krajów, w których zarobki są kilka
czy kilkanaście razy niższe, niż w USA czy w najbogatszych krajach UE. I co,
liczyć na biblioteki uczelniane? One też mają mało i coraz mniej pieniędzy! Jak
będzie tak dalej, to ceny książek specjalistycznych staną się kolejną barierą
rozwojową. W miarę swobodny dostęp do specjalistycznych książek i czasopism dla
naukowców, nauczycieli, uczniów i studentów jest sprawą o kardynalnym
znaczeniu. Co ważne, działa to też od strony udostępniania informacji przez
autorów: dzisiejszy system znakomicie wspomaga, na przykład, ukrywanie wyników
badań.
Dla bardziej dociekliwych (jeżeli tacy tu
dotrą, a jeszcze tego nie wiedzą): 12 (chyba) stycznia tego roku w Gazecie
Wyborczej ukazał się tekst Adama Leszczyńskiego "Naukowcu, zostań
piratem". Oto mały fragmencik: "Z ceną tekstów naukowych – dziś coraz
częściej publikowanych w internecie, a nie na papierze – nie tylko Polacy mają
problem. Światowy rynek zmonopolizowało kilku wielkich wydawców, którzy
systematycznie ceny podnoszą. My w Polsce mamy problem podwójny, bo bogaci
Amerykanie płaczą i płacą, a nas średnio na to stać. Od polskich uczonych
oczekuje się dziś, by publikowali w zagranicznych czasopismach – których często
nie mogą legalnie w swoim instytucie przeczytać i żeby znali książki, na które
ich bibliotek nie stać." (Niestety, nie mogę znaleźć pełnego tekstu w sieci. To znaczy, mogę, ale tylko w PŁATNYM dostępie.) Autor (w trybie przypuszczającym) udziela
naukowcom rozgrzeszenia za bezpłatne kopiowanie i pobieranie książek i czasopism.
Z Leszczyńskim polemizuje Emanuel Kulczycki (blog "Warsztat badacza"), wskazując na zjawisko Open Access. Oba teksty zawierają
elementy dyskusyjne, ale są ważne.
Nie wiem, czy ważne, ale na pewno przykre
jest to, że w tych samych dniach pojawiła się informacja o samobójczej śmierci
Aarona Swartza, który stał się znany po tym, jak włamał się do płatnej bazy
danych MIT i pobrał grubo ponad 4 miliony artykułów naukowych z zamiarem
swobodnego udostępnienia ich w sieci. Jego (również dyskusyjny) "Manifest Otwartego Dostępu"
można przeczytać TUTAJ.