I cóż, muszę powtórzyć to, co napisałem przy okazji czytania "Dnia Tryfidów" Wyndhama: nie należy psuć sobie dobrych wspomnień o książkach, które kiedyś się podobały. Przeczytałem "Remedium" w jeden wieczór - i żałuję, że w ogóle to zrobiłem. Wspominałem tę książkę jako fajne przygodowe SF, a teraz okazało się, że to naiwna ramotka, z kompletnie przestarzałym, sztucznie brzmiącym, lukrowanym językiem i prościutką, przewidywalną jak alfabet akcją.
To wcale nie oznacza, że tak jest zawsze. Jakiś czas temu sięgnąłem po "Niezwyciężonego" Lema - i bomba! Znakomicie mi się to czytało. Dobry język, dynamiczna, intensywna akcja - i sporo interesujących myśli (w końcu to Lem). Ale jeżeli w przyszłości znów przyjdzie mi do głowy sięgnąć po jakiś "przebój dzieciństwa", to trzy razy się zastanowię i postaram się jakoś ten zamiar przeanalizować - żeby znów sobie czegoś nie zepsuć. A jest parę takich książek: kiedyś byłem zagorzałym miłośnikiem SF, więc, na przykład, trylogia Sniegowa "Ludzie jak bogowie" (właśnie tak, tytuł nawiązuje do H.G. Wellsa). Uwielbiałem ją, wszystkie trzy części. To była pierwsza space opera, na jaką się w życiu natknąłem, i jej rozmach, w połączeniu z wyobraźnią autora, mnie dosłownie poraził. A teraz, po wielu innych książkach SF, po filmach takich, jak "Obcy" czy "Matrix"… Chyba jednak nie warto. Przecież miałem wówczas kilkanaście lat! Nie, nie zepsuję sobie fajnego wspomnienia. O fajne wspomnienia trzeba dbać, oglądać je jak stare zdjęcia, które wcale nie zyskują na obróbce Photoshopem.
Ciekaw jestem doświadczeń innych z czytanymi w dzieciństwie czy w młodości książkami i powrotami do nich - może ktoś coś powie?
A tak swoją drogą, to wydaje mi się, że drugą część trylogii Sniegowa ("Вторжение в Персей", polski tytuł "W Perseuszu") czytałem, leżąc na górnej półce w przedziale pociągu, który wiózł mnie z Leningradu do Warszawy w 1969, czyli z jednego życia w drugie…