22 gru 2012



Życzenia świąteczne


     Każdemu, kto to przeczyta, życzę wszystkiego dobrego na Święta Bożego Narodzenia i na Nowy Rok! Niech wasz (i mój) najgorszy dzień nadchodzącego roku będzie lepszy od najlepszego dnia w tym, który się kończy. Trochę to maksymalistyczne, ale co tam! A nuż się spełni?
     Niech każdy spędzi czas świąt z tymi, z którymi chce być. A ci, którzy tego uczynić nie mogą - niech przyjmą to bez żalu i gniewu. Może za rok się uda? Zostawmy żal, gniew, frustracje i smutki gdzieś w najdalszym kącie, przynajmniej na te parę dni. Spróbujmy się cieszyć świętami i tym dobrym, co się w czasie świąt dzieje - a przecież zawsze się dzieje! I może stanie się tak, że się przyzwyczaimy i polubimy ten stan, i postaramy się go przedłużyć poza okres świąteczno-noworoczny.
     Wszystkiego najlepszego!

20 gru 2012



Jeszcze o Severskim

     Jeżeli ktoś byłby zainteresowany - TUTAJ można przeczytać rozmowę Sylwestra Latkowskiego z Vincentem V. Severskim. 

W pewnym stopniu ta rozmowa uzupełnia książki, szczególnie "Nielegalnych". Nie mam zdania o Latkowskim, za mało wiem. Widziałem kilka jego filmów czy reportaży, gdzieś czytałem, że siedział za "wymuszenie rozbójnicze"... Wygląda na to, że jest co najmniej kontrowersyjną postacią.


No po prostu nie mogłem się powstrzymać! (Znalezione w sieci)

19 gru 2012


O języku Severskiego, o nożu,
o pomnikach i o smutku

     Severski w zasadzie posługuje się dobrym językiem. Nie jest to język wyszukany, raczej prosty (ale nie ubogi), całkowicie poprawny i odpowiedni do treści książek. Autor nie nadużywa wulgaryzmów. Jest trochę powtórzeń, ale aż tak bardzo nie przeszkadzają w czytaniu i mogą być uznane za przejaw indywidualnego stylu autora. Wielokrotnie natrafiamy na zdania lub pojedyncze słowa w obcych językach, przede wszystkim rosyjskie. Z tego, co zauważyłem, w znakomitej większości przypadków ich użycie jest prawidłowe, choć kilka wstawek rosyjskich było dla mnie zagadką z punktu widzenia ich sensu w konkretnym kontekście.
     Czego nie jestem pewien, to użycie słowa "starszyna" w stosunku do Andrieja Trubowa. W "Nielegalnych" Severski nazywa go "starszym sierżantem", a potem najczęściej używa określenia "starszyna". Moim zdaniem, to niezupełnie to samo, choć bardzo blisko. No i nóż Trubowa, czyli "kizlyar" z dedykacją Putina. Dlaczego "kizlyar"? Po co ta angielska transkrypcja? Kizlar, i już. Przecież to nazwa miasta w Dagestanie, gdzie wytwarzane są znane na całym świecie i bardzo popularne w Rosji noże, w tym noże bojowe. Co prawda, wpisanie do Googla hasła "kizlar", a następnie przełączenie na grafikę daje nieco zaskakujący wynik: same dziewczyny! Rzecz w tym, że tureckie "kizlar" oznacza właśnie "dziewczyny". Nawiasem mówiąc, to jedna z hipotez pochodzenia nazwy miasta. A obrazek z nożem kizlarskim pojawia się dopiero na piątej stronie. No i dobrze, lepiej oglądać dziewczyny, niż noże.
     Wróćmy jednak do noża. Otóż sama wytwórnia znakuje swoje wyroby podwójnie: rosyjskim "КИЗЛЯР" i pisanym łacinką "KIZLYAR". Czyli autor jest niby w pełni usprawiedliwiony. Ale sądzę, że wystarczyłoby napisać "kizlyar" raz, wyjaśnić, że to marka, krótko wyjaśnić, czym jest nóż kizlarski (tym bardziej, że Severski chętnie dorzuca takie szczypty detali dla uwiarygodnienia informacji) i dalej już nie używać tego dziwnie wyglądającego turecko-angielskiego łamańca. IMHO...

18 gru 2012




Kurde, jak ja się Józkowi wytłumaczę...

17 gru 2012



"Niewierni"
Vincent V. Severski

     No naprawdę nie podoba mi się pseudonim autora. Zbyt pretensjonalny, jak na mój plebejski gust. Już wolałbym Kowalskiego. Ale rzecz nie w pseudonimie, tylko w książce.
     I znów ponad (grubo ponad!) 800 stron w wersji drukowanej - i znów bez znudzenia przeczytałem. Wrażenia podobne, jak po "Nielegalnych": dobra powieść szpiegowska. Prawdę mówiąc, nie potrafię przypomnieć sobie żadnego innego tytułu porządnie napisanej polskiej książki z tego gatunku. Ale może to moja słabnąca pamięć...
     Po przeczytaniu drugiego tomiska można pokusić się o pewne uogólnienia: to, co w jednej książce mogło być przypadkiem, jednorazowym chwytem, staje się "manierą", jeżeli powtarza się w kolejnej. Przede wszystkim - ci, którzy jeszcze nie czytali, niech nie spodziewają się wybitnej intelektualnej prozy. To jest książka sensacyjna, przygodowa, szpiegowska, a nie Dostojewski czy Mann (Thomas, nie Wojciech). To jest literatura rozrywkowa. I jako taka jest dobra. Schemat jest podobny do "Nielegalnych": liczne wątki na koniec zbiegają się w jeden nurt, ale nie wszystkie znajdują kompletne zakończenie - przecież ma być jeszcze trzecia część. Choć w zasadzie "Niewiernych" można chyba przeczytać, nawet nie znając "Nielegalnych", bo w miarę rozwijania się poszczególnych wątków wszystko staje się jako-tako zrozumiałe, zaś autor zręcznie przypomina niektóre istotne fakty z pierwszej książki.

"Legendy Arbatu" - Michaił Weller

11 gru 2012

     To nie była pierwsza książka Wellera, którą przeczytałem. Chyba piąta, po "Legendach Newskiego", "Przygodach majora Zwiagina", "Lodołamaczu Suworow" i "Umyślnym z Pizy". Pomysł ten sam, co w "Legendach Newskiego", czyli anegdoty i legendy wielkiego miasta, związane z szeroko komentowanymi i oplotkowanymi postaciami i wydarzeniami z czasów radzieckich i postradzieckich. Weller ma wyjątkowo barwny język i nie sposób czytać tej książki, nie chichocząc. Opowieść o mieszkającym (w czasach radzieckich właśnie) w Tallinie prawniku-Żydzie, którego zupełnie niespodziewanie zaprasza do Paryża jedyny krewny, który przeżył wojnę, może wywołać czkawkę ze śmiechu. Oto mała próbka rozmowy telefonicznej bohatera opowieści Simona Lewina ze stryjem Efraimem w moim pośpiesznym tłumaczeniu:

- Cieszysz się, że mnie słyszysz? - zazdrośnie pyta stryj.
- Jestem szczęśliwy, - bez przekonania oświadcza Simon. - Jakim cudem? Skąd?
- Ja? Z Paryża.
- A co ty tam robisz?
- Ja? Tu? Mieszkam?
- A dlaczego w Paryżu? - głupio pyta Simon, zupełnie nie wiedząc, jak podtrzymać rozmowę z bliskim, ale przez to wcale nie mniej zapomnianym wujem.
- Przecież muszę gdzieś mieszkać, - rozsądnie odpowiada słuchawka.

Dyskontowe Grand Cru

10 gru 2012




     Głupi jestem? Zupełnie nie mam smaku do wina, czy jak? Ale trudno, kontynuujemy temat "winnych cudów z Lidla".
     Ostatnio razem z Małgosią i Dankiem P. otworzyliśmy butelkę Saint-Emilion Grand Cru. Dumna nazwa, napis "Grand Cru" aż wali po oczach. Czasu mieliśmy aż nadto, bo Magda postanowiła się zdrzemnąć, więc butelka stała dość długo otwarta. Kajam się, tylko otwarta, dekantacji nie było, może dlatego, że ani nie pomyślałem o tym, ani dekantera pod ręką nie było.
     Rozlewamy do kieliszków, oglądamy, wtykamy nosy, próbujemy. No i tak: z wyglądu - ładne, fajnie oleiste, z jakimiś takimi czekoladowymi odblaskami, zapach zwany bukietem - nieszczególny (miałem poważny problem z rozpoznaniem czegokolwiek), smak… No właśnie, w przeciwieństwie do co najmniej kilku przeczytanych w necie opinii - zupełnie się nie podobał nikomu z nas. Podstawowe wrażenie - nieco zbyt wodniste.
     Ale czy nie jest tak, że mimo niskiej ceny, wskazującej na to, że cudów spodziewać się nie należy, jednak właśnie cudów się spodziewamy. No przecież Grand Cru! I druga, bardziej techniczna uwaga: w opisach tego wina zauważyłem, że poprawia się po naprawdę długim czasie po otwarciu, na przykład na drugi dzień! Ale na tyle czekania nie było nas stać.

"Nielegalni" - Vincent V. Severski

7 gru 2012


Vincent V. Severski
     Kindle to nieocenione urządzenie! Gdybym na samym początku zobaczył, że "Nielegalni" to opasłe tomiszcze, liczące 812 stron, to chyba bym się przestraszył. Powieść szpiegowska takiej grubości?! Napisana przez kogoś o wcale nie zachęcającym do czytania pseudonimie Vincent V. Severski?! A tu niespodzianka: przeczytałem! Kindle, jak to ma w zwyczaju, sprytnie ukrył liczbę stron, zastępując ją niewiele mówiącymi procentami, więc brnąłem dalej i dalej bez strachu - i muszę przyznać, że nie żałuję.
     "Nielegalni" to - w swoim gatunku - dobra książka. O ile jest prawdą to, co o autorze można znaleźć w necie, to wiele lat był on oficerem polskiego (najpierw w PRL, potem w RP) wywiadu. Zna więc środowisko i umie posługiwać się językiem, którym mówią ludzie, przez niego opisywani. Innymi słowy: język - dobry, klimat - dobry, intryga - dobra. Wszystko gra. Pewnie dla zasady należałoby dodać jakieś "ale", co? Nie, nie mam żadnego "ale". Z przyjemnością czytałem "Nielegalnych". Nie mamy wcale obfitości polskich powieści szpiegowskich, raczej cierpimy na ilościowy i (jeszcze bardziej) jakościowy niedobór w tej dziedzinie, a ta książka bardzo dobrze zapełnia tę lukę. Nie jest też tak zupełnie prosta. Przede wszystkim nie mamy do czynienia z jednym bohaterem. Severski wymyślił świetny sposób, żeby prowadzić kilka wątków jednocześnie, stopniowo splatając je w jeden. Każdy z tych wątków ma swojego bohatera. Postacie narysowane są w taki sposób, że całkiem przypominają żywych ludzi. No i rzecz warta odnotowania: to pierwsza książka Severskiego, debiut literacki. Moim zdaniem - pod każdym względem udany.

"Atlas chmur" w kinie

6 gru 2012


     Prawie tydzień zwlekałem z opisaniem wrażeń z "Atlasu chmur" jako filmu (bo o książce już było). Przede wszystkim - idźcie i oglądajcie! Na pewno warto. Dwie i pół godziny filmu, a druga co do ważności przy odbiorze kultury i sztuki część ciała nie ucierpiała. Nawiasem mówiąc, to dla mnie ważne kryterium oceny filmów: po seansie dupa boli - znaczy się, film był nie bardzo (bo fotele w nowoczesnych kinach są w miarę przyzwoite).
     Po tych kilku dniach dochodzę do wniosku, że, być może, film zrobiłby na mnie nawet większe wrażenie, gdybym nie czytał książki. Może, ale nie jestem pewien. Filmowi trudno jest cokolwiek zarzucić, ale kto wie, może wyszedłbym z kina nie tylko zadowolony, ale i lekko oszołomiony.
     Wielu miłośników kina wypowiada się o "Atlasie chmur" w samych superlatywach, używając takich słów, jak "magiczny, ponadczasowy", a nawet "arcydzieło"... Chyba trochę nadmiar entuzjazmu. Ale na pewno bardzo dobrze się ogląda. Technicznie - świetny pod każdym względem. Bardzo dobry montaż, doskonałe zdjęcia, piękna muzyka. No i charakteryzacja... Charakteryzacja zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Warto posiedzieć kilka minut dłużej i pooglądać napisy. Właśnie pooglądać, bo na ekranie pojawiają nazwiska aktorów i ich ucharakteryzowane twarze. I dopiero wtedy się rozumie, że wcale nie wszędzie ich rozpoznaliśmy.

Amarone i inne

5 gru 2012




     W jednym z naszych ulubionych, choć niezbyt często odwiedzanych (ze względu na usytuowanie) sklepów, czyli w Lidlu, od jakiegoś czasu można kupić wina z bardzo interesującymi słowami na etykietach: Amarone, Barolo, Priorat, Saint-Emilion… Na początek przytoczę kilka opinii o tych winach, które znalazłem w bezbrzeżnej sieci, a dopiero potem powiem coś sam.
Oto te opinie, wraz ze źródłami (usunąłem tylko kilka literówek):

Amarone della Valpolicella Classico 2008

Jak być powinno, Amarone poddałem dekantacji (zaraz po otwarciu – nos alkoholowo-owocowy. W smaku przedziera się cierpkość, dosyć silna kwasowość i brak owoców).
Po dekantacji zapach traci, staje się niewyczuwalny. Smak jest łagodniejszy, cierpkość traci intensywność, kwasowość jest słabsza. Alkohol niewyczuwalny. Wino jest jednak niewyraziste, płaskie, bez głębi. Nie smakuje jak Amarone, choć pije się je całkiem w porządku. Niestety to za mało… (http://www.winopodlupa.pl)

Wino jest pijalne, ale przeciętnego poziomu Valpolicella Classico zwykle jest ciekawsza, bardziej ekstraktywna i czystsza smakowo niż to Amarone. Brakuje wszystkiego, ale zwłaszcza problematyczna jest nicość budowy, wyrazistości, aromatów. To wino jest płaskie, puste, jednostajne, monotonne i daje wrażenie trunku za 20pln. Rozumiem, że mamy kryzys, ale proponowanie tej butelki w cenie 55 pln to jakiś absurd! Za 60 kilka złotych możecie w każdym sklepie winiarskim dostać zdecydowanie lepsze Ripasso! (http://najlepszewina.wordpress.com)

"Atlas chmur" - David Mitchell

26 lis 2012

     "Atlas chmur" nie jest łatwym czytadłem. Wymaga uwagi, skupienia. Całość rozgrywa się w sześciu płaszczyznach czasowych i ma sześciu głównych bohaterów: 1) połowa XIX wieku, wyspy Pacyfiku - notariusz Adam Ewing; 2) lata trzydzieste XX wieku, Belgia - kompozytor Robert Frobisher; 3) lata siedemdziesiąte XX wieku, USA, Kalifornia - dziennikarka Luisa Rey; 4) czasy nam współczesne, Wielka Brytania - wydawca Timothy Cavendish; 5) nieokreślona, odległa przyszłość, ze wskazaniem na Koreę - Sonmi-451, kelnerka-klon; 6) jeszcze bardziej odległa, postapokaliptyczna przyszłość, ze wskazaniem na Hawaje - pastuch Zachry (Zachariasz).


     Sześć historii, sześć czasów, sześć rodzajów narracji: dziennik notariusza z podróży oceanicznej (1), który wpada w ręce kompozytora (2), piszącego listy do przyjaciela, który w latach siedemdziesiątych jest fizykiem jądrowym i autorem pewnego raportu, trafiającego w ręce Luisy Rey (3) wraz z listami, które pisał do niego przyjaciel-kompozytor. Historia dochodzenia Luisy Rey trafia z kolei do wydawcy Tima Cavendisha (4), na podstawie pewnego fragmentu życia którego powstaje film, oglądany w przyszłości przez kelnerkę-klona Sonmi-451 (5), która zostaje w jeszcze dalszej przyszłości otoczona boskim kultem przez współplemieńców Zachariasza (6).

25 lis 2012



Pola minowe

     W relacjach między ludźmi jest pewna paskudna prawidłowość - zwracanie uwagi na niedociągnięcia, negatywy, minusy, drobne gafy i inne takie, z jednoczesnym pomijaniem wszelkich plusów, tego, co dobre, miłe, pozytywne. Nie jest to, na szczęście, reguła bez wyjątków - przeciwnie, wyjątków jest sporo, na tyle dużo, że da się jakoś żyć i utrzymywać w miarę poprawne relacje z innymi.
     Są ludzie, którzy mają wręcz umiejętność (pewnie ją sobie jakoś wypracowali) sprawiania innym drobnych przyjemności. Wiedząc o tym, że coś uważamy za swój dobry/świetny/doskonały/godny odnotowania pomysł czy dokonanie, potrafią pochwalić to nie tylko wtedy, gdy się o tym dowiadują czy widzą po raz pierwszy, ale i po dłuższym czasie, jakby mimochodem zaznaczając, że wiedzą, pamiętają i nadal doceniają. To jest bardzo cenne. Zakładam, że nie ma w tym oczywistego gwałtu na sobie samym poprzez mówienie czegoś odwrotnego, niż się myśli. Choć i tu trzeba być ostrożnym, jak agent na tyłach wroga: nieopatrznym powiedzeniem "prawdy" można kogoś skrzywdzić, sprawić mu ból, zrazić do siebie najbliższą osobę. Powtarzam - trzeba zachować ostrożność, bo relacje miedzy ludźmi są jak pole minowe. Można przejść i nic, a można niezręcznym ruchem wywalić w powietrze całą okolicę.

20 lis 2012


"Jaskrawo-purpurowe"
Anastazja Parfenowa


     I znów nadepnąłem na grabie. Lubię SF, Rosjanie piszą tego dużo i - tradycyjnie - nieźle, ale wcale nie miałem ochoty na klejną odmianę militarnej SF. Nie spodziewałem się tego ani po tytule, ani po tym, że napisała książkę kobieta, ani nawet po tym, co przeczytałem w krótkich (i raczej pozytywnych) recenzjach. A jednak.
     Jaskrawo-purpurowe okazało się niebo na planecie Akana, gdzie rozgrywa się akcja tej książki (ponad czterysta stron w papierowej edycji), która okazała się tym militarno-bohaterskim pomieszaniem "Szoguna" z "Matriksem". Moja ironia nie ma nic wspólnego z literacką wartością książki: pani Parfenowa pisze całkiem dobrze, język jest bogaty, ale nie przeciążony ozdobnikami, zdania skonstruowane przejrzyście... Ale po prostu nie mam ochoty tego teraz czytać. Mimo całej atrakcyjności opisanego na samym początku ataku, przeprowadzonego jednocześnie na poziomie realu i virtualu (łącznie z chirurgicznie precyzyjnym bombardowaniem orbitalnym) - nie udźwignę. Muszę odpocząć od tego rodzaju literatury.

"Wielki pseudonim" - Wiljam Pochlebkin

19 lis 2012

     Tę książkę W. Pochlebkin (Вильям Васильевич Похлебкин) napisał w 1996 roku. Czyta się to dzieło dziwnie. Pierwsze zdanie brzmi: "Jak to się stało, że I.W. Dżugaszwili wybrał sobie pseudonim "Stalin"?". Ostatnie dwa (przed "Posłowiem", gdzie Pochlebkin bardziej przedstawia swoje poglądy, niż rozwija temat) - "To wszystko, z jednej strony, wyjaśnia, dlaczego Stalin ze znajomością rzeczy, praktycznie, kierował krajem przez całe trzy dziesięciolecia prawie jednoosobowo, a po drugie potwierdza, że bez takiej wiedzy ogólnej i przygotowania nie mógł w roli przywódcy kraju spełnić się nikt inny, ani z otoczenia Stalina, ani po nim, wliczając w to tak zwanych liderów post-stalinowskich - Chruszczowa, Breżniewa, Gorbaczowa. Wszyscy oni ustępowali Stalinowi o kilka rzędów wielkości, w zakresie zarówno zdolności, talentów osobistych, jak i formalnego i faktycznego wykształcenia, skali znajomości kraju, narodu i świata zewnętrznego".
     Pomiędzy tymi zdaniami autor konsekwentnie - przy okazji, a właściwie pod pretekstem wyjaśniania pochodzenia pseudonimu - wbija czytelnikowi do głowy pozytywny obraz Stalina. Stalin był wielki, Stalin zbudował i odbudował po wojnie kraj - i kropka. Na poparcie tych tez - masa materiału. Ten materiał jest pozornie obiektywny, bo punktem wyjścia są daty, wydarzenia, fakty. Ale przy uważnym, krytycznym czytaniu okazuje się, że całość polega na akademickich spekulacjach, a nie na łańcuchu wspartych faktami dowodów. Pochlebkin najwyraźniej był zwolennikiem komunizmu w bolszewickim wydaniu, toteż pewne, a właściwie wszystkie sprawy przyjmuje i tłumaczy z tego punktu widzenia.

12 lis 2012


     
...żeby śledź wiedział, że nie pies go żre... 

Śledzia trzeba zapić małą wódką, zaś małą wódkę trzeba zagryźć śledziem. I tak można długo, ale nie w nieskończoność, bo organizm przyjmuje taką spiralę tylko do pewnego momentu. Doświadczenie życiowe podpowiada, żeby zdecydować się na jedno: albo zapić, albo zagryźć, bo inaczej nie ma jak ze spirali się wydostać. Moje osobiste doświadczenie wskazuje też na konieczność narzucenia ograniczenia z góry: jedna porcja śledzia - jedna wódka i już. No, może nie aż tak kategorycznie, można powtórzyć jeszcze ze dwa-trzy razy, ale wtedy naprawdę "i już". Po prostu nie lubię czystej wódki - i już. Ale przy pewnych okazjach śledź/wódka to zestaw rytualny, więc trzeba. Tym bardziej że powiedziane jest: do śledzia wódki się napij, żeby śledź wiedział, że nie pies go żre*.
     Śledzie lubię. W sobotę jedliśmy śledzia prawie klasycznego (mam na myśli zestawienie "śledź - olej - cebula"), ale o interesującym lekko winnym posmaku. I do tego po kieliszku czystej, w temperaturze odpowiedniej, bo zamrożona była do gęstości gliceryny. Doskonały początek kolacji.

8 lis 2012



Wariacka kostka Rubika

     Znalazłem w sieci i spodobało mi się. Dłuższe przyglądanie się grozi popadnięciem w lekki obłęd.


     A to mniej wariackie, ale mnie rozbawiło. Ludzie mają śmieszne pomysły.


7 lis 2012




Małe radości (a może wcale nie małe)

     Ileż to przyjemności można mieć ze zwykłego spotkania z przyjaciółmi, ot tak, po prostu, w środku tygodnia!
     Dziś jest środa, więc rzeczywiście środek tygodnia, "hop day", jak mawiają Amerykanie. Wpadli do nas Małgosia i Danek P. Cóż za przyjemność! I czy można nie zgodzić się z Edwardem Dziewońskim, który powiedział, że "jedyne życie, które ma sens, to życie towarzyskie"?
     Jak zwykle, miała miejsce pewna eskalacja. Niby miało być takie zwykłe spotkanie: może jakaś kawa, coś do tej kawy, parę chwil rozmowy... Ale wymyśliłem, że zrobię krewetki. I wyszły chyba całkiem nieźle! Oto krótki przepis: smażymy na oliwie (lepiej użyć oliwy z pestek winogron, niż tej z oliwek) cebulę, pokrojoną w cieniutkie krążki, aż lekko zbrązowieje, następnie wrzucamy krewetki tygrysie (te drobne, koktajlowe, są za małe i nie mają tyle smaku) i dusimy 3-4 minuty. Teraz dodajemy  zmiażdżony czosnek i trochę sosu sojowego. I znów dusimy 3-4 minuty. I tyle!
     Proporcje są następujące: 1 cebula na ćwierć kilo krewetek, do tego 2 ząbki czosnku i "chlap" sosu sojowego. Nas było czworo (choć doszła jeszcze Asia, nasza córka, więc w sumie pięcioro), więc to wszystko było pomnożone przez cztery. Jemy to z pokrojoną w dość grube plastry bagietką. Uwaga: wolno maczać bułkę w sosie! A nawet należy, bo to ważna część tego dania.
     Dodajmy do tego butelkę Rioja Cepa Lebrel Reserva 2008 (takie sobie), butelkę Vino Nobile di Montepulciano 2009 (lepsze), butelkę Mezzek 2010 (różowe, średnie) i poprawkę w postaci Tempranillo, a ponadto przyniesiony (całkiem znienacka) przez Małgosię i Danka tort lodowy i szarlotkę z jabłkiem i gruszką - w sumie wyszło zupełnie nieźle!
     Jednak pal diabli jedzenie i picie! Najważniejsze jest to, że spotykamy się z przyjaciółmi, rozmawiamy, dyskutujemy, robimy wspólne plany na przyszłość. To jest to, co się liczy. Reszta -  fuck it!
     Dopijam kieliszek Mezzek i spać! Dobrej nocy wszystkim!

Czytajcie "Świat czytników"

     Nie masz jaszcze czytnika e-booków? A chcesz go mieć? I co, nie wiesz, jaki wybrać? No to zajrzyj do "Świata czytników". To blog, który prowadzi pan Robert Drózd. Posiedź przed komputerem, pogrzeb we wpisach, poczytaj. Informacje w tym blogu zawarte pozwolą Ci dokonać wyboru i kupić to, co będzie najlepiej dopasowane do Twoich potrzeb. Na blogu pana Roberta spotykają się kulturalni ludzie, którzy nie prowadzą "świętych wojen", nie walczą o prymat Kindla nad Onyxem czy Nooka nad Sony Readerem. Tu jest po prostu morze pożytecznych i podanych w sposób rzeczowy wiadomości, przede wszystkim zebranych przez twórcę bloga, ale również dostarczanych przez czytelników.
     A jeżeli czytnik już jest w Twoich rękach - tym bardziej zaglądaj do "Świata czytników"! Przecież biblioteka powinna ciągle rosnąć, a tu, dzięki pracy autora, znajdziesz codzienną porcję wiadomości o promocjach książek elektronicznych, czyli zaoszczędzisz całkiem sensowne pieniądze. Nauczysz się lepiej wykorzystywać swoje nowe wspaniałe urządzenie - ja, na przykład, znalazłem sporo informacji o Calibre i o eGazeciarz.pl.
     Dzięki lekturze "Świata czytników" mam Kindla. A właściwie mamy, bo najpierw zaczęła czytnika używać żona, a parę miesięcy później ja, po tym, jak dowiedziałem się (zgadnij skąd), że Amazon rozpoczyna wysyłkę czarnych Kindli. Co prawda, życie rodzinne powoli zamiera, bo oboje siedzimy w wolnych chwilach z nosami w czytnikach, ale są i pozytywy: rozmawiamy o tym, co czytamy. A czytamy na pewno więcej, niż w "epoce analogowej".
     Mógłby ktoś powiedzieć, że napisałem laurkę albo reklamę. I owszem, i laurkę, i reklamę naraz, bo za takiego bloga autorowi to wszystko się należy.
     Pana zdrowie, panie Robercie! I zdrowie "Świata czytników"!
     Dopijam moją szklaneczkę, zapisuję tekst - i spać. Jutro to wrzucę.

5 lis 2012


"Wszyscy zdolni do noszenia broni..."
Andriej Łazarczuk

     Łazarczuka niektórzy chwalą, głównie za to, że pisze dobrą literacko SF. Otóż zacząłem czytać Łazarczuka od "Spóźnionych do lata" (o ile wiem, nie było to tłumaczone na polski) - i nie dałem rady. Nie wciągnęło, nie zainteresowało. A potem wziąłem się do "Wszystkich zdolnych do noszenia broni...". Tym razem przeczytałem, od początku do końca. Książka jest z 1997 (polskie wydanie 2003). Literacko - niezłe, choć czyta się z pewnym wysiłkiem, bo konstrukcja książki nie jest łatwa. Rzecz rozgrywa się w co najmniej trzech płaszczyznach czasowych i kilku różnych miejscach. Na pewno nie każdego zainteresuje. Mało tego, że jest to historia alternatywna (ZSRR przegrywa wojnę z Niemcami i świat w latach dziewięćdziesiątych wygląda zupełnie inaczej), mało tego, że jest to SF militarna, to jeszcze na nieprawdopodobny kłębek konfliktów międzynarodowych, inspirowanych przez bardzo głęboko ukryte siły nakłada się groźba inwazji... I tu na początku nawet trudno powiedzieć - spoza Ziemi czy raczej spoza czasu? Bo do tego wszystkiego naprawić sytuację próbują "tempomigranci". Nawet dla mnie, miłośnika SF, to duże - o ile nie zbyt duże obciążenie.
     Na szczęście, Łazarczuk nigdzie nie ześlizguje się w tandetę. Nie jest prymitywny, nie opisuje tylko walk, bitew, wojny i działań rozmaitych służb i jednostek elitarnych. Sporo tu psychologii, przemyśleń, dotyczących zachowań ludzi i ich pozycji wobec coraz bardziej skomplikowanego świata. Całość jakoś nasuwa - nie wprost, oczywiście - skojarzenia z koszmarem lat dziewięćdziesiątych w Rosji: najpierw przestał istnieć Związek Radziecki, a potem, na jakiś czas, państwo w ogóle. Chaos, zupełny brak pewności jutra, bieda, bandytyzm, bezsilność władzy, życie bez punktów odniesienia.
     Mam jeszcze jedną książkę Łazarczuka - "Sturmvogel". Zdaje się, że jest równie zakręcona, i też jest to militarna SF, osadzona w realiach II wojny światowej, ale rozgrywającej się jednocześnie tu i gdzieś tam, w świecie równoległym. Przytoczę tylko jedno zdanie z opisu tej książki: "Okultystyczna powieść szpiegowska z domieszką horroru". Uff... Książka z 2000 roku, tłumaczona na polski i wydana w 2007. Jednak będę musiał zrobić przerwę i odetchnąć przy czymś lżejszym, łatwiejszym i mniej ponurym, przy czym można spokojniej popijać wino...

     P.S. Już wiem. Fuck it! A dokładniej - "Filozofia f**k it, czyli jak osiągnąć spokój ducha" Johna C. Parkina.

Parę zdań o winie

4 lis 2012

     Wczoraj spotkaliśmy się z Małgosią i Mikołajem D., u nich. Przez jakiś czas była też Magda, która za parę dni przeprowadza się do Krakowa w związku z nową pracą. Bardzo lubię spotkania z nimi, rozmowy, lubię ich dom. Dobrze się u nich i z nimi czuję.
     Małgosia jak zwykle przygotowała - nie bez udziału Magdy - coś fajnego do jedzenia, a Mikołaj - do picia. Otóż jest to jeden z powodów, dla których lubię te spotkania. Mikołaj wino lubi i o winie sporo wie, więc zawsze wyciągnie ze swoich zapasów coś ciekawego. Wczoraj opróżniliśmy dwie butelki białego wina na początek (Chablis i Nottola PerGloria), a potem butelkę Rosso di Montalcino, następnie butelkę Barolo, a na koniec jeszcze jedno Rosso. Tak się złożyło, że Rosso di Montalcino piłem pierwszy raz w życiu. Wiedziałem o tym winie, czytałem, że nazywają je "młodszym bratem Brunello" - ale nigdy nie próbowałem. Od wczoraj wiem, że to jedno z tych win, które lubię. Czyli moja lista wygląda następująco: 1. Amarone, 2. Brunello, 3. Rosso di Montalcino. A Barolo i wina w stylu Barolo - nie, nie pasują mi i już.
     Kilka słów o wspomnianym wyżej Nottola PerGloria. To był jeszcze jeden "pierwszy raz" - białe wytrawne (uwaga!) z Toskanii. Bardzo fajne wino! Rześkie, leciutko musujące, naprawdę świetne. Bardzo wolno przyzwyczajam się do smakowania i doceniania białych win, ale jeszcze parę butelek takiego rodzaju i stanę się fanem.
     Na szczęście moje i wszystkich tych, którzy podobne wina lubią, nareszcie niektóre z nich zaczęły się pojawiać (przede wszystkim w Lidlu) w dość przyzwoitych cenach, gdzieś tak w przedziale 40-50 złotych. Oczywiście, istnieją wersje znacznie droższe i zapewne lepsze: wystarczy zajrzeć do netu i sprawdzić ceny Amarone - 200, 300, 500 złotych... Ale i te za 40 czy 50 są naprawdę dobre i z całą pewnością warte swojej ceny. Nawiasem mówiąc, Nottola PerGloria jest z tej samej półki cenowej.
     Na co dzień ostatnio piję hiszpańskie wino z kartonika: tempranillo Don Simon. To jest w pełni akceptowalna ciecz do zwalczania cholesterolu. Traktuję więc ją czysto leczniczo, ale i przyjemności trochę mam. Dzisiaj jednak sobie odpuszczę...
     Aha, jeszcze jedno. Niedawno zobaczyłem na półce sklepowej macedońskie wino o nazwie Macedonia Vranec. Obudziło to wspomnienia z pobytu w Macedonii właśnie, więc kupiłem. To jest półwytrawne wino z typowego dla Macedonii szczepu Vranec właśnie. Może nie aż tak rewelacyjne, jak to podaje na swojej stronie dystrybutor, ale zupełnie niezłe. A w litrowej butelce za 20 złotych - to nawet i bardzo dobre. Przy okazji przypomniało mi się bardzo dobre chardonnay z Tikves, temjanika (to taki tamtejszy muskat) i chyba najbardziej popularne w Macedonii wino o nostalgicznej, ale pięknej nazwie "T'ga za Jug", czyli "Tęsknota za Południem". Półwytrawne, z wspomnianego już szczepu Vranec. Można je już kupić w Polsce, ale wcale nie jestem pewien, czy to zrobię. Nie wspominam tego wina jako wyjątkowego, więc obawiam się rozczarowania. Może więc wrócę do niego, jeżeli uda mi się znów trafić do Macedonii, najlepiej do Ochridu.


     Ale na razie na podróż do Macedonii nie ma co liczyć. Jednak można liczyć na przygody z winem. Czeka na degustację butelka Saint Emilion Grand Cru 2010. I tym optymistycznym akcentem...

3 lis 2012



Operacja "Bateria"

     Zostałem bohaterem w swoim domu, bo wymieniłem baterię nad zlewem kuchennym… No. Tak naprawdę, to "bohaterstwa" było tyle, co trucizny w łebku od zapałki. Rzecz polegała raczej na tym, że, jak zwykle, nie od razu wszystko do wszystkiego pasowało. Bateria sztorcowa, a więc podłączana do zaworów giętkimi wężykami. Wężyki okazały się o półtora centymetra za krótkie - to raz. Okazało się też, że zawory są półcalowe, a nakrętki na wężykach 3/8 cala - to dwa. W Castoramie nie było dłuższych wężyków m8 na 3/8 - to trzy (w ogóle nie było wężyków m8, tylko m10). Nie było też kilkucentymetrowych przedłużek/redukcji 3/8 na 1/2 cala - to cztery. Skończyło się na kombinacji alpejskiej: nyple 3/8 i dwudziestocentymetrowe wężyki 3/8 na 1/2. Poskręcałem to wszystko, umocowałem - i mamy baterię z wyciąganą "słuchawką" zamiast wylewki. Okazuje się, że to nawet wygodne przy spłukiwaniu przed włożeniem do zmywarki i do mycia dużych przedmiotów. A sądziłem, że to nieszkodliwy kaprys Magdy.
     Swoją drogą, wiadomo nie od dziś, że w naszych czasach nie robi się rzeczy, które raz zainstalowane, trwają dziesięcioleciami. Baterie się psują (poprzednia po prostu przeciekała - mimo konserwacji - coraz bardziej), więc trzeba je wymieniać. A wymiana jest skrajnie niewygodna. Ja musiałem wielokrotnie włazić do szafki pod zlewem, kładąc się w niej na plecach. Miejsca mało, ciasno, nie bardzo jest jak ruszyć kluczem. Nie jestem konstruktorem, ale zastanawiam się, czy nie można tego jakoś inaczej rozwiązać. Jasne, mógłbym wymontować cały zlew, zainstalować baterię i założyć zlew ponownie - ale to chyba przesada. Na pewno można wymyślić coś prostszego. Konstruktorzy, pomyślcie - i do roboty! Ułatwcie ludziom bycie bohaterami we własnym domu.
     Ale coś mi mówi że będzie jak w starym dowcipie o małpach.
     Pewna małpa z całych sił trzęsie palmą bananową, ale nic nie spada.
     Podchodzi inna małpa: - Może zamiast marnować energię, trzeba pomyśleć?
     Na to pierwsza: - Tu nie ma co myśleć, tu trzeba trząść!!!
     Idę umyć kieliszki po winie.

30 paź 2012



Niespodziewany koniec lata

     Lato 2012 było długie, piękne - i jakieś takie inne, niż kilka poprzednich (i co mam w tym miejscu napisać? Lat? Albo dla odróżnienia - "latów", co?). Może jednak ta inność nie w lecie tkwiła, tylko we mnie samym. Poprzedzający je okres był emocjonalną katastrofą, a początek lata jednocześnie stał się początkiem pewnego uspokojenia, uporządkowania.
     Lato - to jest przede wszystkim czerwiec, lipiec i sierpień. Tak mi zostało z dzieciństwa. Ale lato - to też czasem połowa kwietnia, maj, a potem wrzesień i październik. I w tym roku właśnie tak było: piękna zrównoważona wiosna, na którą kilka razy zwróciła mi uwagę nieoceniona D., wspaniałe lato, które stało się doskonałym tłem dla dochodzenia do względnej równowagi, i jesień, dość ciepła i słoneczna - aż do ostatniej soboty, kiedy spadł śnieg. Spadł w sporej ilości, czasem przyginając, a czasem wręcz łamiąc gałęzie drzew, z których część jest jeszcze wciąż zielona. Inną, nie wiosenną czy letnią zielenią, ale jednak. Przy okazji: kolorów w tegorocznej jesieni jest więcej, niż normalnie. Od zieleni właśnie aż do czerwonawego brązu, wpadającego w purpurę. Może dlatego że było tyle słońca, ale nie było zbyt długich upałów?
     Gdy w niedzielę wracaliśmy ze wsi po zamknięciu naszej chałupy na pięć miesięcy, nie było jeszcze ciemno (mimo zmiany czasu). Przyroda wyglądała nieco nienaturalnie. Śnieg na drzewach, z których wcale nie opadły jeszcze liście...
     Na wsi spędziliśmy w tym roku sporo czasu. No i wiem jedno: nie chcę mieszkać na stałe w takiej odległości od miejsca pracy. Godzina i piętnaście minut dojazdu, a po ośmiu godzinach - jeszcze raz to samo w drugą stronę... To nie dla mnie. To może być dobre, jeżeli nie pracuje się regularnie, w ściśle określonych godzinach. A wstawanie o 5:30 jest koszmarem. O takiej porze to byłbym skłonny się położyć, a nie wstawać. Co prawda, widok słońca, które niedawno wzeszło i niezwykle pięknie oświetla rosę na trawie, był dla mnie pewną nowością. Muszę przyznać, że świat o tej porze wygląda inaczej. Ale po kilkukrotnym obejrzeniu urok nowości minął, a niewyspanie - nie.
     No i cóż ja takiego robiłem tego lata, że mam wrażenie, iż było niezupełnie zwyczajne? Ano nic nowego. Przede wszystkim, nie miałem urlopu, więc nie spędziłem na wsi 2 czy 3 tygodni pod rząd. Ale to akurat wiązało się z podjęciem regularnej pracy, co przyniosło łatwy do przewidzenia efekt uporządkowania. Jak masz co robić i to coś jest zobowiązaniem w stosunku do kogoś, a nie do siebie, to zdecydowanie łatwiej poradzić sobie z emocjami, przede wszystkim tymi niszczącymi. Poza tym zacząłem więcej czytać. To dzięki Kindlowi, który trochę ułatwia czytanie w dowolnym miejscu i czasie. Byle było trochę światła, i już to "trochę" robi wielką różnicę. Zacząłem znów tłumaczyć, w pracy, ale i poza pracą, dla siebie. Powolutku tłumaczę książkę Piotra Wajla i Aleksandra Genisa "Kuchnia rosyjska na wygnaniu". No i napisałem parę piosenek. Jedna z nich nawet mi się podoba!
     Niby niewiele, ale czuję się zupełnie inaczej, niż rok temu. Znacznie spokojniej. Nie umiem dokładnie tego określić bez wdawania się w długie opisywanie - może tak: spokój pustki. I nadzieja na jej zapełnienie. Bardzo chciałbym czegoś bardzo chcieć!

29 paź 2012


"Dzień tryfidów"
John Wyndham

     Gdybym pisał artykuł, esej albo jakąkolwiek większą formę o tej książce, to zapewne zatytułowałbym ją "Nie wracajcie do książek z dzieciństwa" albo jakoś podobnie. Ale nie piszę nic poza tą krótką notatką, więc po prostu powtórzę - z pewnym zastrzeżeniem: nie należy zbyt pochopnie wracać do książek, które lubiło się w dzieciństwie.
     "Dzień tryfidów" czytałem gdzieś tak pod koniec lat sześćdziesiątych. Zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. W końcu była to pierwsza książka w konwencji postapokaliptycznej SF, którą miałem w rękach. Na dodatek w świetnym tłumaczeniu Arkadiusza Strugackiego - tak-tak, brata Borysa Strugackiego!
     A dzisiaj? A dzisiaj mam bardzo mieszane uczucia. Nie wiem, czy warto czytać do końca, bo boję się, że zepsuję sobie owo dobre wspomnienie z dzieciństwa. Dzisiaj czyta się to o tyle dziwnie, że język zdaje się być rodem prawie że z dziewiętnastego wieku. Cóż, od dawna mam wrażenie, że w sensie podstaw kultury moje pokolenie było ostatnim (albo inaczej - jednym z ostatnich roczników), jedną nogą stojącym w XIX wieku - a co dopiero wcześniejsze! To wymaga wyjaśnienia, ale nie tu i nie teraz, może kiedyś spróbuję uporządkować swoje przemyślenia na ten temat. A John Wyndham (tak naprawdę - John Wyndham Parkes Lucas Beynon Harris) urodził się w 1903, a "Dzień tryfidów" wydał w 1951. Tłumaczenie Strugackiego wyszło w 1966 roku. Wówczas nie raziło staromodnym językiem, ale teraz brzmi wręcz archaicznie. Bohaterowie wygłaszają mowy zamiast rozmawiać, opisy "okoliczności przyrody" są czasem zbyt patetyczne, a rozważania o naturze ludzkiej i sprawach społecznych - nieco zbyt uproszczone. Te ostatnie sprowadzają się głównie do dylematu "walczyć o przetrwanie jednostki w nadziei na odbudowę społeczeństwa czy bez nadziei na tę odbudowę pomagać tym, którzy skazani są na zagładę".
     Powtarzam: nie jestem pewien, czy powinienem czytać dalej. Zastanowię się nad tym, kończąc moją szklaneczkę tempranillo.

"Wilcza natura", "Bestia w każdym z nas" - Władimir Wasiliew

26 paź 2012

     Wasiliew to współautor "Dziennego patrolu" (razem z Łukjanienką) i autor "Oblicza Czarnej Palmiry". "Wilcza natura" i "Bestia w każdym z nas" to jedna książka, podzielona na dwie części. Nie nadzwyczajna. Może pomysł nawet niezły, ale coś nie wyszło. Wasiliew opisuje alternatywną rzeczywistość, w której ludzie pochodzą nie od małp, tylko od psów i wilków (i proszę nie zarzucać mi niewiedzy, z tym pochodzeniem od małpy - to tylko skrót). Królową nauk jest inżynieria genetyczna. W którymś momencie historii zostaje dokonana manipulacja genetyczna, zwana biokorekcją a polegająca na usunięciu "wilczego genu". Przez następne 200 lat na Ziemi zdarza się nie więcej niż 2 morderstwa rocznie. Ciekawy punkt wyjścia, ale sama książka - taka sobie. Na (łącznie w papierowym wydaniu) 700 stronach autor opisuje uganianie się służb specjalnych za grupą superwyszkolonych superkomandosów, przeplatając to scenami walk. Okazuje się, że "ci dobrzy" są nierzadko gorsi od "tych złych". Nic nowego, prawda?
     Jedyne, co mnie naprawdę zainteresowało, to pomysłowość autora w opisywaniu urządzeń, którymi posługują się bohaterowie. Od telefonu komórkowego do maszyn latających. Cała technosfera jest zastąpiona biomaszynami, których się nie buduje, bo się je hoduje. Nawet domy są hodowane. Urządzeń się nie zasila czy nie nalewa się do nich paliwa - urządzenia się karmi. Zabawny pomysł, ale mógłby być wykorzystany jeszcze lepiej. Jednak Wasiliew chyba obawiał się, że wdawanie się w obszerne opisy biomaszynerii zaprowadzi go gdzieś w bok od głównej linii opowieści. Na dodatek chyba trochę zabrakło dystansu i poczucia humoru.
     Powieść jest ściśle linearna, autor prowadzi czytelnika za rękę, nie pozostawiając mu żadnego marginesu na myślenie. Dla wyobraźni też za bardzo miejsca nie ma: muszę się przyznać, że, mimo precyzyjnego wskazywania ras psów przy opisach poszczególnych postaci, nie udało mi się stworzyć spójnego wizerunku takiej "ludzkości". Choć narzucające się stereotypy w rodzaju "elegancki jak każdy doberman" czy "ruchliwy, bo przecież buldożek francuski" albo "długowłosy blondyn-afgan" były nawet sympatyczne.
     Krzyżyka na Wasiliewie bynajmniej nie stawiam. Napisał jeszcze parę rzeczy, więc spróbuję coś innego - może będzie lepiej.
     A na dzisiaj już koniec. Już po północy, pusta szklanka po tempranillo do zmywarki - dziś była napełniona tylko w połowie, bo jutro rano pobiorą mi krew do zbadania poziomu różnych rzeczy, które w niej są zawarte. Nie chciałbym, żeby głównym składnikiem był alkohol...
     P.S. O ile mi wiadomo, "wilcza" dilogia nie była jeszcze tłumaczona na polski.

23 paź 2012


Kapłan w świecie "Patroli"

    Do Brysona jakoś nie mogę się zabrać. Niby zacząłem, ale na razie idzie mi baaardzo wolno. Konkretnie - "Krótka historia prawie wszystkiego", w tłumaczeniu na rosyjski. No, ale nie wątpię, że się rozpędzę i z przyjemnością przeczytam.
     A tymczasem przeczytałem trzy rzeczy, powiązane ze światem "Patroli" Łukjanienki. Dwie książki napisał Witalij Kapłan - "Korona" (to właściwie opowiadanie) i "Inny wśród Innych". Nie nadzwyczajne, ale ciekawe, o ile kogoś w ogóle "Patrole" zainteresowały. "Korona" to historia kota (!) obdarzonego rozumem i będącego liderem kociego patrolu (!), współpracującego z Jasnymi. "Inny wśród Innych" to powieść, zbudowana na konflikcie między głęboką wiarą (prawosławną) i byciem Innym.
     Trzecia pozycja to był fanfic pod tytułem "Lokalny patrol". Jak na amatorskie pisanie - całkiem dobre, mocno osadzone w świecie Łukjanienki i Wasiliewa (który napisał zupełnie niezłe "Oblicze Czarnej Palmiry", ale moja ocena nie jest do końca obiektywna, bo akcja rozgrywa się w moim ulubionym Petersburgu). W każdym razie z przyjemnością przeczytałem. Przy okazji okazało się, że "patrolowych" fanfików, oczywiście po rosyjsku, napisano już bardzo dużo, ale nie wiem, czy będę aż tak uparty, żeby je czytać.
     W ostatnią niedzielę miałem ogromną przyjemność ze spotkania z Anetą D. i Olą A., z którymi przez wiele lat pracowaliśmy razem w PAPie. Ola przyjechała do Anety z mężem, Bohdanem, myśmy byli, oczywiście, razem z Magdą. Bardzo sympatyczny wieczór, spędzony przy jedzeniu (wszystko przygotowała Aneta, od przystawek do deseru, i było bardzo smaczne), winie i rozmowach. Na dodatek był to kolejny ładny jesienny dzień, więc część czasu spędziliśmy na tarasie. Dodatkową atrakcją był Paco (Pako?), młodziutki pies multirasowy, już spory, ale jeszcze nieco niezgrabny. Bardzo przyjazny zwierzak.
     Takie weekendy lubię chyba najbardziej. W piątkowy wieczór zajmowałem się kuchnią, podczas gdy Magda z Dorotą O. były w teatrze. Przygotowałem parę prostych rzeczy na późną kolację: forszmak (taki prawdziwy, aszkenazyjski), naleśniki z łososiem wędzonym i szarlotkę, którą nie wiem jak nazwać: po żydowsku? według Wajla? wspomnienie dzieciństwa? Chyba wszystko w miarę udane, szczególnie z dodatkiem butelki Mateusa i paru szklanek tempranillo, takiego z kartonika, więc nie najwyższej klasy, ale do śledzia czy naleśników - całkiem niezłego.
     Sobota - wieczór u Małgosi i Danka P. (imieniny Małgosi), z całą masą dobrego jedzenia i potężnym akordem na koniec w postaci fasolki po bretońsku. Tak dobrej, że do dziś żałuję, iż nie mogłem zjeść więcej. Przy okazji: znalazłem przypadkiem, podczas wędrówek po sieci w poszukiwaniu czegoś, co odnosiło się do moich lektur, wiersz pani Lucyny Jakubiak, który dość dobrze do Małgosi pasuje. Może kiedyś go przeczyta.

Małgorzata

Gretchen, Greta, Małgośka
Faustowska wybranka
Margerytka - stokrotka
I królowa Margot

Pije kawę jedynie
W cienkich filiżankach
Zna zioła tajemnicze
Nie obcy Jej tarot

Ceni dowcip, finezję
Rozmowy  o zmroku
Na wymarzoną suknię
Da ostatni grosik

Szalona optymistka
wciąż młodsza co roku
chcesz o szczęściu  pogwarzyć?
Zadzwoń do Małgosi!

     Dziś jest poniedziałek, późny wieczór, szklankę już opróżniłem (drugą, co - nawiasem mówiąc - nie pomogło w oglądaniu idiotycznego filmu, bo był zbyt idiotyczny), na bloga wrzucę to jutro.

17 paź 2012



"Pięćdziesiąt twarzy Greya" przeczytane

     Zmęczyłem. Przeczytałem "Pięćdziesiąt twarzy Greya". Dla mnie to był wyczyn, bo książka raczej mi się nie spodobała. Ale postanowiłem przeczytać - i przeczytałem. Papierowe wydanie liczy sobie 606 stron. Niezła kobyła. A biorąc pod uwagę fakt, że - moim zdaniem - autorka niewiele miała do powiedzenia, to nawet nie kobyła, to słoń.
     A jednak… Czegoś dzięki tej książce się dowiedziałem.
     Po pierwsze, nie trzeba mieć specjalnych umiejętności, żeby napisać książkę-bestseller. Rzecz zupełnie nie w tym. Liczy się lekko skandalizująca otoczka, wytworzona dzięki zbiegom okoliczności i działaniom marketingowym. Tu - chapeau bas. Wszystko zadziałało perfekcyjnie. Ten, kto wywęszył pieniądze w pisaninie pani E.L. James, nie popełnił najmniejszego błędu. Boję się tylko, że przy okazji ona doszła do wniosku, że jest dobrą pisarką i będzie pisała dalej. A to, że na podstawie "Greya" powstanie film (albo kilka) jest pewne, jak dzień po nocy.
     Nie będę już się znęcał nad ubóstwem języka, fabuły i psychologii. Pod tym względem druga połowa książki niczego w moim odbiorze nie zmieniła. Przejdę więc do tego, co po drugie.
     Po drugie, pani autorka dość dobrze odrobiła pracę domową z tego, co się nazywa BDSM. Jak ktoś ciekaw, niech zajrzy choćby do Wikipedii. Pojęcie BDSM ze trzy razy występuje w książce, więc uważny czytelnik na pewno je wyłapie. Co prawda, to, co dzieje się w książce, to BDSM w wersji light, ale opisy akcesoriów, dekoracji, cała ta umowa (nawiasem mówiąc, przytaczanie jej w całości, i to z częściową powtórką gdzieś tak bliżej końca książki, to kompletna bzdura) i teksty, wkładane w usta pana Christiana, coś tam o całym zjawisku w miarę prawdziwie (jak sądzę) opowiadają. Jednocześnie obawiam się, że nieporadność autorki spowoduje, że mniej dociekliwi czytelnicy uznają BDSM za jej wymysł, a nie za opis czegoś istniejącego w rzeczywistości. No, ale strata niewielka.
     OK, na koniec jeszcze powiem, że najprawdopodobniej nigdy więcej nie sięgnę do dzieł tej autorki. I dla pełnej jasności: nic mnie w tym nie oburzyło. Jestem po prostu zawiedziony. Liczyłem na to, że skandalizujący bestseller zaoferuje mi coś więcej poza skandalikiem i zapachem ogromnych pieniędzy.
     I tyle na dziś, bo w szklance już prawie nic nie ma. Zastanowię się jeszcze, do jakiej książki się zabrać: mam ochotę na coś, co sprawi mi DUUUŻĄ przyjemność. Po takim wysiłku należy mi się, prawda? Może Bill Bryson? Nigdy mnie jeszcze nie zawiódł!

"Pięćdziesiąt twarzy Greya" E.L. James

15 paź 2012

     A jednak postanowiłem spróbować. Jestem gdzieś tak w połowie. Nie będę więc na razie wypowiadał się na temat rozwoju fabuły (hmm), ale parę słów na różne inne tematy, z książką związane, napiszę.
     Otóż od samego początku mam wrażenie (i to wrażenie pogłębia się i umacnia w miarę czytania), że książka napisana jest marnym, prymitywnym językiem. Nie znam angielskiego na tyle, żeby wyjść poza rozumienie treści i ocenić styl i warsztat autorki, więc sięgnięcie do oryginału niewiele pomoże. Ale zajrzę do przekładu na rosyjski - tu już będę mógł coś powiedzieć. Tak czy owak, nie wiem, czyja to zasługa, autorki czy tłumaczki (po namyśle bardziej podejrzewam tę pierwszą, drugiej można zarzucić jedynie współudział), ale język jest iście drewniany. Czyta się to trochę jak dziennik nastolatki, która ma piątkę z polskiego, bo nie robi błędów ortograficznych. Sporo powtórzeń, które po jakimś czasie zaczynają nudzić. Anastasia przygryza wargę. I przygryza ją kilkadziesiąt razy. A Christian powtarza jej, że ona musi jeść. Powtarza to jak żydowska mama. Anastasia nic, tylko się czerwieni, rumieni i pąsowieje, irytująco często. Dialogi są pełne treści głębokiej jak Rów Mariański. Jeden przykład (z bardzo wielu):
- Chcesz się czegoś napić?
- Nie.
- To dobrze. Chodźmy do łóżka.
I jeszcze jeden:
- Duże mieszkanie - mówię.
- Duże?
- Duże.
- Jest duże - przyznaje, a w jego oczach błyszczy rozbawienie.

     Nawiasem mówiąc, oczy Christiana Greya to bardzo ważny element narracji. Opisy jego oczu są bardzo, ale to bardzo gęsto rozsiane po całej książce, a przynajmniej po tej połowie, którą dotychczas przeczytałem. Dużo ich, ale są nudne, bo monotonne.
     No i wnętrze Anastasii. Jest gęsto zaludnione: mieszka tam jej "wewnętrzna bogini", jej świadomość i jej podświadomość. A na zewnątrz - sama Anastasia, która z mieszkańcami wnętrza prowadzi dialog. Ciekawe, jak się rozmawia z podświadomością. A Christian Grey jest psychologicznie płaski jak blat stołu, mimo straszliwej tajemnicy z dzieciństwa. Jego jedynym wyróżnikiem jest nadludzka sprawność seksualna.
     Dość. Tak naprawdę wszystko powyższe dotyczy tylko i wyłącznie języka, stylu, warsztatu, budowania postaci itd. Czuję, że tej niezbyt dobrej książce nie pomogła pani tłumaczka. Na razie porównałem tylko parę zdań, które jakoś dziwnie mi brzmiały, i nie byłem zachwycony. A w niektórych przypadkach po prostu nie wiem, co pani tłumaczce przyszło do głowy. Na przykład, gdy Anastasia mówi (w myśli) "holy crap", to czy aby na pewno najlepszym tłumaczeniem jest "O święty Barnabo"? (Gdzie indziej to samo "holy crap" znalazło odpowiednik w swojskiej - excusez le mot - "kuźwie".) W innym miejscu Barnaba występuje jako p/o Mojżesza ("holy Moses" przełożone jako "święty Barnabo"). Ogólnie Ana aż 13 razy wspomina tego świętego, ale tylko w polskim tłumaczeniu.   Ciekawe, o co chodzi pani tłumaczce z tym Barnabą. Może jest do niego przywiązana z powodu jego podejścia do tłumaczenia? W "Liście Barnaby" z II wieku autor poleca teksty Pisma świętego tłumaczyć alegorycznie.
     Jestem tłumaczem. Wiem, że tłumaczenie jest trudne. Doceniam starania pani Moniki Wiśniewskiej. Przetłumaczenie krótkiego zdania "I don't do the girlfriend thing" jest niezłym rebusem, z którego pani Wiśniewska wybrnęła następująco: "Nie bawię się w dziewczyny". Kto chce, niech się zastanowi, czy można lepiej.
     Ja wciąż mam nadzieję. Wbrew wszystkiemu, co dotychczas przeczytałem, mam nadzieję, że w drugiej połówce książki pojawi się COŚ, to coś, co powoduje, że warto czytać. Bo szansa jest, już mi przyszło coś do głowy. Mam więc nadzieję, że pani E.L. James nie potraktuje czytelników jak niedorozwinięte dzieci i nie pociągnie następnych setek stron bez rozwoju czegokolwiek: akcji, fabuły, postaci. Przeczytam książkę do końca, obiecuję (przede wszystkim sobie), i wtedy powiem, co myślę.
     A na dzisiaj wystarczy, bo już dopiłem szklaneczkę Carmenere...

12 paź 2012


"Kolekcjoner"
John Fowles

     Właśnie skończyłem czytać tę książkę. O ile pamiętam, to był debiut Fowlesa. Czytałem szybko, nie odrywając się. No, z przerwami na niezbędne czynności: sen, praca, jedzenie i inne takie. Po drodze parę rzeczy mi się nasunęło, ale teraz zastanawiam się nad tym, że w dużej mierze to jest książka o niemożności porozumienia się. Dwoje ludzi posługuje się tym samym językiem, wychowali się w tym samym kraju, w tym samym mieście, czyli - w sensie ogólnym - należą do tej samej kultury. Jednak są tak bardzo sobie obcy, że kompletnie się nie rozumieją. Jedynie na elementarnym poziomie są w stanie coś sobie przekazać i ten przekaz zrozumieć. Makabra. Swoją drogą, ciekawe, ilu wokół nas jest takich Kalibanów. Zapewne większość z nich nigdy nie realizuje swoich majaków i dlatego uchodzą za normalnych i nieszkodliwych. Ale gdy tylko poczują jakikolwiek rodzaj władzy - trzeba albo uciekać, albo ich w jakiś sposób izolować.
     Odniosłem wrażenie, że Kaliban wyszedł autorowi lepiej, niż Miranda, jest bardziej przekonywający - i przez to jeszcze straszniejszy. Czyli co, brak tak zwanych wyższych uczuć decyduje o tym, że to nie jest człowiek? Niby mówi o miłości, ale to jedynie słowo. To słowo jest skojarzone z jakimś nieokreślonym wyobrażeniem ideału kobiety, na który nałożył mu się obraz Mirandy. Ale nie ma to nic wspólnego ani z Mirandą, ani z miłością. Nie wiem, jak to nazwać, ale to mnie trochę przeraziło.
     Na Kindlu czeka jeszcze jedna książka Fowlesa - "Hebanowa wieża". Ale odczekam parę dni. A co teraz? Może jakiś hit z ostatnich miesięcy? Mam gdzieś na dysku "Pięćdziesiąt twarzy Greya", ale zawsze się trochę obawiam takich bestsellerów. Może jednak spróbuję.
     Przed snem trzeba parę stron (co to są strony na Kindlu?) przeczytać, więc pewnie niedługo się położę, bo wina w szklance już nie zostało i trochę zmęczony jestem po całym tygodniu...

     P.S. Po drodze przeczytałem pierwszą i drugą książkę z cyklu "Obcy" Alana Deana Fostera. Niepotrzebnie. Trzeciej nie tknę nawet kijem.
     P.P.S. Mam jakiś problem z przesyłaniem książek na Kindla przez Calibre. Problem pojawił się po którejś kolejnej aktualizacji. Wszystko inne działa, a przesyłanie nie. Trzeba pogrzebać. Ale na szczęście "Send to Kindle" działa niezawodnie, a i szybciej, niż Calibre, kiedy jeszcze działało.

Kindle - Calibre i gazety

7 paź 2012

     Dziś znowu nie o książkach, tylko o innych sprawach kindlowych. Otóż poza oczywistą funkcją czytania przy jego pomocy książek (albo jak to inaczej powiedzieć: na nim? za jego pośrednictwem?) można zrobić z niego coś w rodzaju gazety. I to na kilka sposobów.
     Po pierwsze, Calibre. O programie-kombajnie Calibre na pewno warto powiedzieć dużo, bo Kindle i Calibre stanowią doskonałą parę. Ale dziś skupię się jedynie na niewielkim fragmencie funkcjonalności tego programu. Otóż na gzymsie (czyli na górnej listwie okna programu) wisi ikonka (paskudne słowo jak na coś, na co klikamy, by coś otworzyć lub uruchomić!) "Pobierz newsy" (te "newsy" też zgrzytają jak piasek na zębach). Jak się wejdzie głębiej, to można ustawić odbieranie na Kindla różnych tytułów prasowych i informacji z blogów i serwisów internetowych. Nie będę próbował opisywać, jak się to robi - obszerna wiedza o tym jest łatwa do znalezienia w necie. Dość powiedzieć, że na dziś jest tam chyba prawie 100 pozycji, które można sobie za darmo zaprenumerować. Tyle że przychodzą one na Kindla wtedy, gdy uruchomimy Calibre. Aha, można też dodać pozycję, której nie ma na liście, ale do tego trzeba napisać "receptę". Sposób jej przygotowania też jest do znalezienia w sieci, i to bez większego trudu - Google is your friend.
     Po drugie, e-Gazeciarz. Wchodzimy na stronę egazeciarz.pl i postępujemy zgodnie z instrukcją, która wita nas przy samym wejściu. Proste jak konstrukcja kija. Jedyne, co może sprawić kłopot początkującym kindlowcom, to wprowadzenie adresu subskrypcje@egazeciarz.pl na listę adresów akceptowanych w Amazonie. Otóż jeżeli zarejestrowałaś/eś się w Amazonie, to wejdź, zaloguj się, a potem szturchnij myszą w napis "Your account" pod swoim nikiem (gdzieś tak na górze po prawej). Wejdź w "Manage Your Kindle", a tam, w lewym panelu, w "Personal Document Settins". Na dole jest napis "Add a new approved e-mail address". Kliknij w ten napis i dodaj adres. Nawiasem mówiąc, tam warto też dodać swój adres, czyli ten, z którego będziesz przesyłać książki z komputera do Kindla.
     Jak już załatwimy sprawy formalne, to w eGazeciarzu logujemy się i znajdujemy te rzeczy, które mamy ochotę prenumerować. I od tej chwili Kindle zamienia się w gazetę, i to bez użycia komputera - wystarczy go obudzić i być w zasięgu wifi, własnego lub jakiegokolwiek. Ja jestem eGazeciarzem zachwycony: dziękuję tym, którzy stworzyli ten serwis! Co prawda, niektóre tytuły dostajemy w wersji okrojonej, niektóre - z opóźnieniem, ale dostajemy bezpłatnie. Chcesz pełne wersje i bez opóźnień - patrz niżej.
     Po trzecie, w Amazonie można odpłatnie zaprenumerować kilka polskich gazet w wersji dla Kindla. Na pewno jest Wyborcza, Polityka, Tygodnik Powszechny. Pewnie jest tego więcej, ale niespecjalnie mnie to interesowało. Płacisz za prenumeratę i dostajesz prosto na Kindla.
     Na początku, zachwyciwszy się eGazeciarzem, przesadziłem i nie dawałem rady przeczytać całej tej masy całej tej prasy. Zredukowałem zarówno ilość tytułów, jak i częstotliwość: nadal nie nadążam, ale teraz nie nadążam trochę, a przed tym nie nadążałem zupełnie.
     No to idę sobie poczytać przed snem, bo późno już, a i szklanka już pusta...

Kindle - przydatne akcesoria

6 paź 2012

     Zanim wrócę do czytanych lub przeczytanych na Kindlu książek, parę słów na temat oboczny.
Otóż warto do Kindla (cały czas myślę o zwykłym, bezdotykowym, bezklawiaturowym, czyli Kindle 3 albo 4 albo Classic) dokupić co najmniej okładkę.
     Albo samemu zrobić. Może nawet nie okładkę, ale coś, co go ochroni.


(Pożyczone ze strony http://www.itstaylormade.com)

     Jest tego trochę, można rozejrzeć się na Allegro albo w Ceneo wpisać "Kindle okładka" czy tam "Kindle etui". Ładne robią Tuff Luv czy Marware (i niektóre z nich wcale nie są specjalnie drogie),


(zdjęcia z Marware i Tuff Luv)

ale można znaleźć masę innych. Na przykład, u Chińczyków (http://s.dealextreme.com/search/kindle). Ta strona działa, można u nich niedrogo i bezpiecznie kupować. Są i inne, wystarczy poszukać.

Tylko trzeba uważać, do jakiego modelu Kindla okładka jest przeznaczona, bo jak będzie za duża, to Kindle będzie w niej kiepski siedział.
     A ostatnio widziałem na Amazonie nawet coś takiego:
(Solar Lighted Cover for Kindle 4 - Protect, Charge & Light up Your E-book. 3 Times Longer Battery Life. Keep Reading Day & Night, Indoors & Outdoors.)
Jeżeli ktoś dużo czyta w słabym świetle - jak znalazł!
     Co do innych gadżetów do Kindla, to sensowne wydają mi się jedynie lampki LED. Niektóre są ładne, niektóre szkaradne, ale przeważnie nie są drogie - 20-30 PLN. Jeżeli więc masz Kindla innego niż Paperwhite i chcesz czytać, nie siedząc pod lampą, spraw sobie lampkę.
     No i jeszcze dwie rzeczy mi do głowy przyszły. Pierwsza to całkowicie przezroczyste etui z szczelnym zamknięciem - może przydać się na plaży albo w wannie (kilkanaście złotych na Allegro).


(z Allegro)

Ja nie mam, bo leżenia na plaży nie cierpię, a wanny nie posiadam, pod prysznicem zaś kiepsko się czyta. A druga to ładowarka, a właściwie ładowarki, sieciowa i samochodowa. To taka wtyczka do normalnego gniazdka w ścianie albo do gniazda zapalniczki w samochodzie, która ma też gniazdo USB. Kindle na jednym naładowaniu wytrzymuje długo, ale jeżeli przewidujemy długi pobyt gdzieś daleko od gniazdka USB w komputerze, to warto o tym pomyśleć.
     No, to jeszcze trochę poczytam - i spać, bo nie mam już więcej wina...

Edit: Może warto jeszcze zwrócić uwagę na parametry ładowarek. Otóż firmowa, sprzedawana przez Amazon do Kindla ładowarka ma na wyjściu 4,9 V i 0,85 A. Wystarczy przeczytać, co jest napisane na ładowarce USB, którą mamy pod ręką: jeżeli parametry są takie same lub bardzo bliskie - można używać. Na przykład, ładowarka do telefonów Samsunga z serii Galaxy daje na wyjściu 5 V, 0,7 A, więc spokojnie używam jej do Kindla.

5 paź 2012



Tak tylko zajrzałem, popatrzeć co robisz...


Aha, znów przy komputerze siedzisz... No siedź, siedź.

4 paź 2012



Hej.


     To ja, mniej-więcej. Chyba mniej, niż więcej, bo wcale nie zawsze wyglądam na takiego zadowolonego z życia i z siebie. Ale wtedy, gdy to zdjęcie było zrobione, musiałem mieć jakiś powód do radości.
     Jakoś niezręcznie tak zaczynać, ale co tam. Będę tu czasem coś pisał. O różnych rzeczach: o życiu (cóż za świeży i odkrywczy temat!), o książkach, o winie, o kobietach i o wszelkich innych dolegliwościach.
     Dzisiaj będzie o książkach, a właściwie o Kindlu. Od niedawna stałem się posiadaczem Kindla i od razu go polubiłem. Warto zauważyć, że w ostatnim okresie (jakieś dwa lata) mało czytałem. Z różnych powodów. Jednym z nich było to, że te książki (te takie papierowe), które mnie interesowały, najczęściej okazywały się strasznie grube. A jak grube, to dużo stron. I ciężkie to-to. No i upuść coś takiego na nogę... Na dodatek trzeba to mocno trzymać oburącz. A kieliszek wina jak podnieść do ust?
Kindle okazał się pod tymi wszystkimi względami znacznie bardziej przyjazny: upuszczony na nogę nie powoduje trwałego uszczerbku na zdrowiu, daje się trzymać jedną, i to lewą ręką, więc prawa pozostaje wolna do współpracy ze wspomnianym kieliszkiem wina. Poza tym powoli staje się to modnym gadżetem: nie żaden tam smartfon, bo to ma już prawie każdy - tylko Kindle! Intelektualna sprawa, właściciel najwyraźniej umie czytać, a i od nowoczesności nie stroni!
     Kindle przyszedł z Amazona. Tak naprawdę nie wiem, skąd go wysłali, ale zrobili to bardzo sprawnie: 10 września zamówiłem i zapłaciłem kartą, 12 września Amazon rozpoczął wysyłanie nowego modelu, 14 września w południe zadzwonił kurier. Szybko i sprawnie.
     A propos "nowego modelu". Taki za bardzo nowy to on nie jest: właściwie jest to Kindle 3, ten klasyczny, bez dotykowego ekranu, tyle że w czarnej obudowie. Różni się od "trójki" głównie tym, że dużo bardziej na tej czerni widoczne są odciski palców. Choć kontrast wyświetlacza jest może o mały figielek większy.
     Nakarmiwszy Kindla książkami, zabrałem się do czytania. Do dziś nie wiem, co mnie podkusiło, ale zacząłem od dzieła pod tytułem "50 największych kłamstw i legend w historii świata". Gniot. Wywaliłem, wziąłem następną: "Plan Sary" Jaszczuka. Nie gniot, wcale nie, ale nie weszło. Ale kiedyś do niej wrócę. Postanowiłem poszukać czegoś lżejszego i mniej mrocznego - i znalazłem. Michaił Weller. Na szczęście (kiedyś wyjaśnię, na czym to moje szczęście polega) mogę czytać po rosyjsku, więc tak właśnie czytałem książki Wellera. Trzy, jak na razie: "Legendy Newskiego", "Przygody majora Zwiagina" i "Umyślny z Pizy". Żadna z nich nie była jeszcze tłumaczona na polski. Może szkoda, może nie: książki są niezłe, ale byłyby trochę trudne do zrozumienia dla polskiego czytelnika, bo mocno osadzone w realiach radzieckich (to pierwsza z nich) i rosyjskich wkrótce po rozpadzie ZSRR. Zabawne, ale i zawierające elementy filozofii Wellera. A trzeba powiedzieć, że filozof z niego nie lada. Tyle że wykłada tę swoją filozofię w innych swoich dziełach, do których dopiero się przymierzam.
     Po porcji Wellera natrafiłem przypadkiem na "4-godzinne ciało" Timothy Ferrissa. Ale o niej - następnym razem, bo nie mam więcej wina, a i późno już...